Nie będzie to zapewne historia taka, jakiej uczą w szkole. Będzie to tylko prywatna historia mojego życia, moich przeżyć, wrażeń i doświadczeń - od dziecka do młodzieńca i dorosłego człowieka. Wszystko na tle trzech, a nawet czterech ustrojów. Pomimo tego ustroje pozostaną tylko tłem tej opowieści, w której świat spostrzegany jest oczyma „autochtona“ w trójkącie górnośląskich miast: Gliwice-Pyskowice-Zabrze.
Moja konkretna historia zaczyna się w 1933 roku. Jest to co prawda rok, w którym narodowy socjalizm zawładnął oficjalnie państwem niemieckim, ale też rok, w którym w dniu 3. maja ujrzałem światło dzienne – w Gliwicach na ul. Kowalskiej. Po prostu w domu, do którego przyszła akuszerka, by pomóc przy przyjściu na świat jednemu z czworga dzieci rodziny kolejarza. To było wtedy normalnością, czyli odwrotnie do dzisiejszego zwyczaju rodzenia przede wszystkim w szpitalu.
Przypomina
mi się opowieść babci na ten temat, która swe dzieciństwo,
jeszcze w XIX wieku, spędziła na wsi gliwickiej, w Paczynie. Wtedy,
szczególnie w okresie żniw, każda para rąk potrzebna była do
pracy. Także ta ciężarnych kobiet, nawet w ostatnich miesiącach
ciąży. I zdarzało się, że bóle przyszły w czasie pracy na
polu. Wtedy poród odbywał się na miejscu i jedna z obecnych kobiet
przejmowała rolę babki. Dziecko zawijano w to, co przezorna
przyszła matka miała ewentualnie ze sobą, zaś ona sama po
krótkiej przerwie ponownie zabierała się do roboty, odłożywszy
noworodka w cień krzaka lub wozu.
Tutaj
trzeba dodać, że rodzenie w owych czasach bywało bardziej
powszednim zjawiskiem, tak, jak też śmiertelność wśród
niemowląt. Kilkanaście porodów jednej kobiety nie było wyjątkiem,
pięć do osiem wychowanych dzieci normalnością. Moja babcia
wychowała ich sześcioro, ile jej umarło, nigdy nie mówiła.
W tej atmosferze wyrosła moja matka, skończyła szkołę powszechną, przeszła naukę pomocy kuchennej na pańskim dworze w Pławniowicach i poza tym była w domu rodzinnym przygotowywana do kariery życiowej według obowiązującego wtedy motta trzech „K“: Kirche, Küche, Kinder (czyli: kościół, kuchnia, dzieci). Stąd też skorzystała z nadarzającej się okazji ucieczki z ciasnego domu i tworzenia własnej rodziny: wyszła w 1928 roku za mąż za mojego ojca i wspólnie urządzili się w wynajętym, skromnym mieszkaniu, właśnie na Kowalskiej. Skromne wszystko było z konieczności, bo uwarunkowane możliwościami zarobkowymi ojca. A te były małe.
Ojciec.
O jego rodzinie wiem tylko, że mieszkała na terenach dawnego
zaboru austriackiego czy pruskiego, chyba w okolicach Szopienic.
Ojciec skończył niemiecką szkołę powszechną i jeszcze przed I.
wojną został zaciągnięty do wojska, gdzie pozostał do czasu, gdy
został zraniony bagnetem i dostał się do niewoli. Ciekawostka:
Wtedy dochodziło jeszcze do walki na bagnety i o dziwo, po zranieniu
nie zadźgano przeciwnika ostatecznie, tylko wzięto do niewoli i
lazaretu! Okoliczność, dzisiaj po doświadczeniach następnych
wojen, prawie niewyobrażalna. I nasuwająca mi się refleksja: Gdzie
to podziały się ludzkie odruchy, które manifestowały się przy
takich okazjach lub nawet zostały ujęte w międzynarodowych
postanowieniach? Kto dzisiaj stosuje się do konwencji genewskich?
Całe życie na świecie zdaje się być podporządkowane
maksymalizacji zysków i władzy, bez względu na człowieka.
Ale
nie o tym miało być – przepraszam za dygresję.
Po
I. wojnie zatem osiadł ojciec w Gliwicach, gdzie dostał pracę na
kolei, Deutsche Reichsbahn i zamieszkał na Kowalskiej. To mieszkanie
objawiło mi się jako pierwsze miejsce rzeczywiście spostrzeżone:
Bardziej reprezentacyjna – bo z dwoma dużymi oknami – sypialna,
zarazem „dobra izba“ oraz poprzedzająca ją kuchnia z dwoma
mniejszymi i pod zwisem dachu umieszczonymi oknami. Stąd w kuchni
zawsze bywało troszeczkę ciemnawo i matka często gotowała lub
zmywała naczynia przy sztucznym świetle. Ubikację mieliśmy na
klatce schodowej i dzieliliśmy się nią z drugą partią
zamieszkującą to piętro. Dlatego w kuchni, obok kranu i zlewu
stały wiadro i nocnik, dla potrzeb młodszych członków rodziny.
Kuchnia
nie miała zarysu prostokątnego, tylko w kształcie litery „L”.
I w tym krótkim zakamarku, już pod ukośnym dachem był regał
zasłonięty firaną. W nim matka przechowywała część osprzętu kuchennego
oraz ...zapasy żywności, przedmiot naszego wiecznego
zainteresowania. Stąd te ciekawe rzeczy umieszczane bywały na
wyższych półkach i jeszcze obwarowywane zakazami.
Były
tam też weki, głównie z kompotem. Ich ilość była ograniczona,
dlatego otwierano taki słoik najczęściej tylko do niedzielnej
biesiady. Wśród nas, tzn. starszego brata, mnie i młodszej
siostry, zaczynały się często już w sobotę przetargi o to, który
słoik, z jaką zawartością będzie otwierany. Czy będą to
jabłka, gruszki, porzeczki, agrest lub może śliwki albo nawet
brzoskwinie? Broń Boże rabarbar albo dynia! Ale słoików z tą
zawartością niestety bywało najwięcej...
Wekowanie
było obrzędem ciągnącym się z przerwami przez całe lato i
jesień. Surowca dostarczał ogród babci w Pyskowicach, wyjątkowo
matka kupowała coś u pobliskich ogrodników. Późniejsze
przygotowanie owoców do wekowania to była jedna sprawa. Ważniejszą
i bardziej interesującą czynnością było kompletowanie słoików:
Dobieranie gumek, wieczek i zatrzasków. Jako że były to części
wielokrotnego (już) użycia, trudno było się zdecydować na
zestaw, rokujący nadzieję na funkcjonowanie także jeszcze po
zagotowaniu. Tutaj matka często polegała na zdaniu młodych
mężczyzn – dla nas nobilitacja!
Ale
po zamknięciu słoików z zasypanymi cukrem owocami przyszła druga,
najistotniejsza część: zagotowywanie. Do tego celu istniał w domu
duży, wykonany z ocynkowanej blachy garnek, w którego pokrywie, w
samym środku, była pochwa dla ważnego przyrządu, sięgająca
prawie do dna, mianowicie dla długiego termometru. On i zegar
wyznaczał proces zagotowywania: Tyle i tyle minut przy takiej i
takiej temperaturze i zanurzeniu słoików do ¾ wysokości w wodzie!
Te stały w garnku na dziurkowanym wkładzie, który oddzielał je od
dna i zarazem od kontaktu z płytą pieca węglowego, rozżarzoną
czasami do czerwoności. Ukoronowaniem całej akcji, po ostudzeniu
wszystkiego, wyjęciu weków i zdejmowaniu zatrzasków było
stwierdzenie, że żaden z pięciu słoików nie syczy.
Robienie
tego rodzaju zapasów było jednym z filarów utrzymywania rodziny.
Innym byłe kartofle, kupowane jesienią możliwie korzystnie i
przechowywane w piwnicy. Przy zakupie tych ziemniaków pośredniczył
zazwyczaj nasz gospodarz, właściciel domu i jednoosobowej firmy
zajmującej się handlem dla potrzeb ogrodników lub utrzymujących
przydomowy chów zwierząt. On to mieszkał na całym wysokim
parterze naszego(?) domu i miał samochód!
Maleńki,
trójkołowy wóz dostawczy marki „Tempo“, którym przewoził
worki ze zbożem ...lub nasze właśnie kartofle. Czasem nawet ja
miałem szczęście być nim przewożonym!
Ówczesna organizacja życia polegała m.in. na wykorzystywaniu ofert lub robieniu całego szeregu rzeczy własnym sumptem: np. obszywanie rodziny, cerowanie pończoch i skarpet, przeróbka starej odzieży itp. Matka na wyprawę dostała maszynę do szycia „Singer“ na napęd nożny i z możliwością chowania górnej części do podstawy. Powstał w ten sposób solidny stolik do wielu celów. Matka korzystała z tej maszyny dość intensywnie i ja w późniejszych latach dorosłem do roli jej naczelnego mechanika: „czyszczenie i oliwienie“ to się wtedy nazywało. Bywałem niezmiernie dumny, gdy matka po takiej operacji stwierdzała znów lekkobieżność maszyny.
Na naszej ulicy, kilka domów dalej, ale po przeciwnej stronie, mieszkał dalszy miniprzedsiębiorca, ale o profilu „śledziowym“. Nazywał się, o ile dobrze pamiętam, Wojewoda i zajmował się uszlachetnieniem ryb. Ze zwykłych śledzi robił piklingi lub śledzie wędzone, podobnie bywało ze szprotami. Swoje wyroby sprzedawał wprost z małego zabudowania na podwórku lub też obnosił je po domach okolicznych ulic. Oferował swe wyroby po konkurencyjnych cenach, nawet matka korzystała z tych ofert. Bywało tak, że chcąc się pozbyć pewnych resztek, wołał nas z ulicy i polecił zanieść mamie kilka śledzi lub szprot. Dzisiaj po tych zabudowaniach podwórkowych i wędzarni nie ma już śladu.
Regularnym gościem na naszej małej ulicy był szlifierz noży i nożyczek ze swym przenośnym warsztatem. Mnie jego praca bardzo intrygowała i regularnie towarzyszyłem mu na ulicy, gdy usłyszałem gong, którym zwoływał klientów. Jego warsztatem był wałek z kilkoma tam umieszczonymi tarczami ściernymi, umocowany na wierzchu składanej kobyły. Napędzony był rzemykiem skórzanym, który obiegał dookoła rafki rowerowej obracanej korbką połączoną z pedałem – identycznie jak w matczynej maszynie do szycia. Jego przenośny warsztat zawierał jeszcze różne drobiazgi: młotek, obcęgi, druty, nity i inne tajemnicze rzeczy, którymi reperował zdewastowane ewentualnie narzędzia kuchenne swoich klientów. Ludzie korzystali z tych usług prawie powszechnie - widać w domostwach osełki albo wiedza o szlifowaniu nożyczek były mało rozpowszechnione.
Piwo.
Innym ciekawym gościem ulicy był sprzedawca zaczynu piwnego.
Pojawiał się chyba co tydzień: szkapa ciągnęła króciutki wóz,
którego prawie jedynym ładunkiem była olbrzymia, okuta i
wypolerowana beczka. Umieszczona była na leżąco, a w tylnej,
dolnej części miała błyszczący, mosiężny kurek. Taki, jaki
spotyka się w knajpach, tyle że wyraźnie większy. No i był tam
jeszcze duży, mosiężny dzwoń, by nikt z potencjalnych klientów
nie przespał przybycia tego pojazdu.
I matka nas regularnie posyłała z bańką na mleko i kilkunastoma
fenigami po ten czarniawy płyn.
Matka
następnie go rozcieńczała wodą, dodawała cukier i może coś tam
jeszcze, i napełniała tą mieszanką przygotowane już butelki po
piwie, takie z zamknięciami do wielokrotnego użycia. I odstawiała
na półkę omawianego regału. Po dniu czy kilku dniach gotowe było
piwo słodowe, dla nas właściwie interesujące tylko z powodu
kipiącej piany i zakazu jego picia. Bo smakować, to właściwie nie
smakowało.
Trudno mi dokładnie datować poszczególne epizody mojego życia, te już opisane i te które teraz pojawią się w mojej historii. Pierwszy, dokładnie datowalny moment to zdarzenie w dniu 10. listopada 1938r. Miałem skończonych pięć lat i o polityce nie miałem oczywiście bladego pojęcia. Dom, w którym wyrosłem był zupełnie apolityczny, od rodziców i później nigdy nie usłyszałem czegokolwiek na tematy polityczne. W tym konkretnym dniu ojciec wrócił z nocnej zmiany później, ja już byłem na nogach i widziałem, jak zaaferowany matce coś tłumaczy. I dosłyszałem słowa o palącej się synagodze. Ale to już był Hubert, mój starszy brat, który z ulicy wpadł do domu. Oczywiście natychmiast chciałem wiedzieć: „Synagoga, co to?“ Usłyszałem tylko, że to kościół żydów i na tym kończyły się wszelkie informacje. „Dlaczego?“ - oraz inne wątpliwości zawisły w próżni.
W moim umyśle został wzbudzony temat. O ile poprzednio mgliście wiedziałem, że istnieją żydzi, to teraz stwierdziłem, że są to chyba jacyś specjalni ludzie. Stąd moje dociekania w następnych tygodniach poszły w dwóch kierunkach: Drążyłem matkę oraz wzmocniłem obserwację narożnych sąsiadów, o których wiedziałem, że są żydami. Prowadzili małą ciastkarnię na rogu ul. Jana Śliwki i Kowalskiej, zaś ich posesja ciągnęła się wzdłuż mojej ulicy, Kowalskiej. Podwórko było ogrodzone szczelnym parkanem drewnianym, uniemożliwiającym podgląd tego, co się wewnątrz dzieje. Ale nie dla chłopca, pięciolatka. Ten wykrył już dawniej, że płot w kilku miejscach, tuż przy ziemi był zmurszały i położywszy się na ziemi, można było w miarę poprawnie zajrzeć do środka. Tyle że dotychczas nic ciekawego tam nie zauważyłem. Jednak po mglistych tłumaczeniach matki pozostała mi tylko dalsza obserwacja i chęć zrozumienia, dlaczego ci ludzie, u których można było kupić kawałek ciasta na kredyt (mama zapłaci!) mieli być jacyś inni.
Aż sprawa się dla mnie skończyła. Pewnego dnia sklep był zamknięty, za parkanem ruch ustał. Matka zachowywała się jeszcze bardziej milcząco, mówiła o ich wyjeździe.
W tym czasie zdobyłem krok po kroku większą samodzielność, zapuściłem się poza naszą ulicę i dotarłem samodzielnie do ul. Toszeckiej i Szobiszowickiej, gdzie z fascynacją obserwowałem zajęcia w tamtejszej rozlewni piwa i wytwórni lemoniad. Marzyłem, że któryś z pracowników poda mi butelkę z lemoniadą, jednak na marzeniach się skończyło. Patrzyłem zatem na wielką chłodnicę błyszczącą w słońcu, bo po niej wciąż ściekała woda. Powiedziano mi, że tam się robi lód, który widziałem, gdy załadowywano go w postaci lasek na platformy końskie i zasypywano trocinami.
Matka też już miewała zadania dla Karolka: Małe, nagłe sprawunki u sklepikarza Tomczyka, piekarza Rösnera lub mleczarza w podziemiach ówczesnego kina „Gloria“ - potem „Grażyna“. Tylko do sklepu Cibisa, już troszeczkę dalej, na ulicy Toszeckiej nie puszczała mnie samego, za to asystowałem jej tam chętnie, bo przy kasowaniu pieniędzy częstowano dzieci cukierkiem.
Gdyż cukierek pozostawał dla przeciętnego dziecka wciąż czymś niecodziennym, wtedy i przez wiele następnych lat.
Wszystko, co słodkie, miało powodzenie. Tak np. lemoniada w proszku. Używana zgodnie z przeznaczeniem dawała mdły i nie najlepiej smakujący napój. Wysypywana z torebeczki w małych ilościach na dłoń i następnie zlizywana, rosła w ustach i smakowała pysznie słodko.
Albo pastylki salmiakowe. Gdy już któryś z dorosłych wpadł na pomysł obdarowania dziecka pudełkiem tych pastylek, można było się nimi długo delektować, nawet podzielić z rodzeństwem. Przeznaczone właściwie do leczenia kaszlu czy innych nieżytów dróg oddechowych, smakowały raczej ostro i nie nadawały się do dłuższego ssania. Ale nalepione śliną na rękę pozwalały na pojedyncze liźnięcia co jakiś czas, rozwijając przy tym wszystkie swoje walory smakowe – te, które dziecku były miłe.
Wieczny głód słodkiego doprowadził u mnie do sytuacji bardzo niemiłej, chociaż z punktu widzenia dydaktycznego bardzo pożytecznej. Podczas pobytu w sklepie p. Tomczyka nie mogłem oprzeć się pokusie i prawie bezwiednie wsunąłem małe pudełeczko z lemoniadą w proszku do kieszeni. Sklepikarz oczywiście dojrzał ten manewr, odebrał swoją własność i nie zapomniał powiedzieć o tym matce czy też ojcu. W każdym razie ojciec wyjaśnił mi potem niestosowność takiego postępowania bardzo szczegółowo ...i boleśnie.
Zabawki. Słowo kojarzy się dzisiaj prawie automatycznie z okresem dzieciństwa i każde dziecko je ma. Kropka. Inaczej sprawa wyglądała 70 lat temu. Zabawki były domeną dzieci zamożnych rodziców i myśmy patrzyli na nie z odpowiednim nabożeństwem. Byliśmy zachwyceni, gdy podrzucono nam piłkę albo odstąpiono na moment hulajnogę.
Przypominam sobie trzy moje zabawki, otrzymane z okazji kolejnych urodzin. Nie, jedną otrzymałem poza kolejnością, na odpust. Ojciec był wtedy tak hojny i kupił dzieciom po jednej kolorowej puszeczce, okrągłej i obklejonej z góry dzianiną. Na mojej namalowany był osiołek, i puszeczka, gdy ją odwracano na głowę, rzeczywiście wydawała dźwięk przypominający głos osła: iii -aa. To było na tyle intrygujące, że puszka jako całość dożyła tylko następnego dnia. Bo gdy zostaliśmy z młodszą siostrą sami w domu, zabrałem się do rozwiązania zagadki. Odrobinę zbyt brutalnie, ale na miarę moich ówczesnych możliwości, stwierdziłem wewnątrz zasłaniający dalszy widok kawałek zardzewiałego żelaza. Gdy go siłą usunąłem, urwało się sklejenie i dalsze części, jakaś blaszka i membrana wypadły mi do rąk. I osiołek się już więcej nie odezwał. Było mi nieswojo i bura ojca pewna. Ale z perspektywy już dorosłego życia był to pierwszy dowód mojej pasji badacza.
Na piąte urodziny dostałem grę towarzyską: „Człowieku, nie irytuj się“. Widać zbyt nudnawa albo mało używana, bo po krótkim czasie sprawiłem nią mojej siostrze o wiele większą radość, wycinając z tekturowej planszy tej gry wiele małych i większych, uprzednio narysowanych myszy. I to było powodem następnej bury dla mnie...
I była trzecia, najwspanialsza moja zabawka: Drewniany samolot, dwupłatowiec z ruchomym śmigłem. Wykonany w wielogodzinnej chyba pracy przez naszego sąsiada, majsterkowicza. Byłem niezmiernie dumny z tego samolotu, a zawistne spojrzenia dzieci z całej ulicy utwierdziły mnie w poczuciu wartości tego prezentu. Ale też zaczęły się gadki o tym, czy samolot potrafi latać – brylował w tym mój starszy brat. „Na pewno poleci“, przekonywał, „trzeba go tylko odpowiednio mocno pchnąć”! Tak jak się to robiło z jaskółkami albo innymi papierowymi składankami. Moja ambicja była naruszona i pozostało tylko udowodnić publiczności zebranej na naszym podwórku, że mając śmigło i dwa skrzydła, na pewno potrafi wykonać co najmniej lot ślizgowy. Dlatego stanąłem za balustradą przy wejściu do naszego domu, około dwa metry nad poziomem podwórka, uzmysłowiłem sobie wszelkie dobre rady co do techniki wyrzutu i pchnąłem samolot w powietrze.
On jednak nie poleciał, tylko spadł jak kamień. Na ziemi zaś rozłożył się na czynniki pierwsze. Chyba płakałem, zebrawszy składniki tego wspaniałego samolotu, a gawiedź ulotniła się milcząco. Brat mnie pocieszał, że Pan naprawi – jednak ten był tylko zły i zostawił mnie ze szczątkami samolotu i bogatym, nowym doświadczeniem życiowym.
Tak myślę, że chyba troszeczkę przesadziłem, mówiąc o trzech tylko zabawkach mego dzieciństwa. Były czasami jeszcze dmuchane lub napełnione gazem baloniki oraz bardzo istotne: wykonane o własnych siłach zabawki, z wiekiem coraz bardziej wymyślne. Trzeba podkreślić, że większość tych zabawek lub umiejętność ich wykonania są dzisiejszemu młodemu pokoleniu obce. Jest to o tyle godne pożałowania, że kreatywność dzieci bywa przez to uszczuplona, zaś ruch na świeżym powietrzu często niedostateczny.
Wspominam wykonane we własnym zakresie zabawki latające, pływające lub biegnące. Składane z arkusza papieru lub wycinane z tektury. Budowane najprymitywniejszymi środkami latawce, które „ulotniły“ się z dwustumetrową cenną nitką do szycia, „wypożyczoną“ na krótko od cioci. Konstrukcje samojezdne ze szpulek po niciach, recepturek, patyczków i płytek woskowych. Bicze i konkursy strzelania z nich. Zabawy z bąkiem drewnianym – kto go najdłużej potrafi utrzymać wirującym. Gonitwa za obręczą, także metalową ze starej rafki rowerowej. Bieganie za kołem wietrznym z tektury. Rozkosze jazdy na napędzanej hulajnodze, wypożyczonej przez kolegę w napadzie dobroczynności.
Życie młodego człowieka jednak i wtedy nie kończyło się na samych konformistycznych uczynkach. Zdarzały się rzeczy, z których niekoniecznie można było być dumnym albo też te doświadczenia, które kształtowały późniejsze nastawienie. O jednym z tych chciałbym napisać.
Palenie tytoniu było bardzo rozpowszechnionym nałogiem, o złych skutkach się nie mówiło. Zaś o napisach na opakowaniach typu: „Palenie zabija“, nikomu się nawet nie śniło. Palenie było rodzajem obyczaju towarzyskiego i państwo go popierało, wydając w czasie wojny kartki uprawniające do nabycia wyrobów tytoniowych. W wieku ok. 11 lat doszliśmy (ja i moi ówcześni koledzy) do wniosku, że najwyższy czas skosztowania tego rarytasu. Rudi, nasz kolega podkradł ojcu najpierw kilka papierosów, potem cygaro. O ile wypalenie tych kilku papierosów pozostało bez ujemnych skutków, to wspólnie wypalone cygaro dało nam podwójnie w kość: Najpierw mieliśmy prawdziwego kaca, a potem jeszcze sprawa się wydała. Kolegów trafiło mocniej, bo rzemieniem. Ja musiałem przeżyć tylko kazanie. Ale skutkowało, bo do dzisiaj jestem przeciwnikiem palenia.
Tutaj na razie wspominam szkołę niemiecką, tą do 1944 roku. Nie kwapiłem się do niej, wolność od rana do wieczora wydawała mi się ponętniejsza. Już sam budynek szkoły nr 6 w charakterystycznym dla szkół stylu z czerwonej cegły, dużymi oknami i zimnymi korytarzami, na ul. Toszeckiej, róg Jana Śliwki odstraszył mnie. Ważne gadanie o trzy lata starszego brata też nie pozostało bez wrażenia.
Stąd rodzice musieli wykonać nie lada pracę, by mnie psychicznie przygotować na ten nowy rozdział życia i widzenie go w lepszym świetle. Ich argument: „Jeśli nie pójdziesz teraz do szkoły, dostaniesz się później do tzw. „hilfki““ - właściwie Hilfsschule dla dzieci opóźnionych w rozwoju“, nie za bardzo mnie przekonywał. O wiele mocniejszym argumentem był zapowiadany własny, skórzany tornister i torba ze słodyczami, jaką dostawali pierwszoklasiści. Zupełnie przekonała mnie niedyskrecja brata, który wspomniał o koniu, którym ozdobiona jest klapa tornistra.
Od pewnego momentu pogodziłem się ze swoim losem, mało, coraz bardziej pragnąłem nadejścia tego pierwszego dnia w szkole. Bo koń na tornistrze urósł w mej fantazji już do wielkiego i kolorowego rumaka rycerskiego. Nie mogłem doczekać się dnia, w którym będzie moim.
I wreszcie rankiem tego dnia matka wyciągnęła z jakiegoś zakamarka tornister z elementarzem, piórnikiem i tablicą łupkową. Na zewnątrz dyndały gąbka i szmatka, przedmioty do czyszczenia tablicy. Ale wzrok mój skierowany był na konia i tu przeżyłem największe chyba rozczarowanie w moim dotychczasowym życiu. Nie rumaka ujrzałem, lecz tylko wytłoczoną, niedużą, poczciwą szkapę, patrzącą tępo przed siebie. Gdy w chwilę potem zajrzałem do przekazanej mi torby ze słodyczami, udzielił mi się natychmiast nastrój szkapy i szkoła stała się znów szarą, nieupragnioną rzeczywistością. Codziennie jednak tam chodziłem i malowałem rysikiem nakazane mi literki na mojej tablicy. Litery „gotyckie“, bo to pismo obowiązywało w pierwszej klasie.
Pismo Sütterlina. Tego pisma, tego alfabetu uczono jeszcze, gdy chodziłem do pierwszej klasy. W Polsce pismo Sütterlina często niesłusznie nazwane bywa pismem gotyckim lub niemieckim. Bardziej niedouczeni ziomkowie nazywają je wręcz pismem Hitlera, choć to za jego właśnie przykazem Martin Bormann w 1941r. zakazał nauczania tego pisma w szkołach niemieckich. Tak i ja już od drugiej klasy uczyłem się pisania alfabetem łacińskim.
Czy to przez te zmiany, moje lenistwo albo rzeczywiste me niedomogi - jeszcze w drugiej klasie miałem wyraźne trudności z czytaniem. Przyzwyczaiłem się do deklamacji wyuczonych poprzednio tekstów. Aż do momentu, gdy nauczyciel, Lehrer Niesel, mnie na tym ostatecznie przyłapał. Zdenerwował się wyraźnie, kazał przywołać mego brata z piątej klasy i przed wszystkimi nakazał mu powiedzieć ojcu o moich białych plamach: „...i jeśli w najbliższych dniach nie będzie umiał czytać – da schlage ich ihn zu Dreck“. Oględnie tłumaczone: „...to spiorę go na kwaśne jabłko“. Było mi niezmiernie wstyd i chyba nauczyłem się tych czytanek. Później usprawiedliwiałem się tym, że i Einstein w pierwszych klasach był słabym uczniem...
To jeszcze było w Gliwicach (mieszkaliśmy wtedy już na Wieczystej), ale po drugiej klasie rada dorosłych doszła do wniosku, że niesfornemu młodzieńcowi będzie lepiej w Pyskowicach, „na wsi“, pod opieką srogich ciotek i babci. Poza tym spodziewano się zapewne dodatnich efektów w dziedzinie żywieniowej: dla powiększonej o młodszego brata rodziny w Gliwicach oraz dla mnie, wśród pól, ogrodu, kur i kozy w chlewiku. Mieliśmy już drugi rok wojny i kartki żywnościowe.
W Pyskowicach oczekiwał mnie zupełnie inny styl życia: w szkole i w domu. Wszystko zapowiadało się bardzo dobrze do momentu, w którym nauczyciel klasowy, Lehrer Kopietz, dowiedział się o więzach pokrewieństwa pomiędzy ciocią – panną w okienku pocztowym – i mną, tym jego zdaniem zbyt miernym uczniem. Porwała go ambicja zrobienia ze mnie wzorowego. Ślady jego działalności odkrył wujek przypadkowo, gdy przebierałem się do spania. Znów mi było wstyd, ale może te pręgi na moim siedzeniu były w konsekwencji tym punktem zwrotnym w mojej karierze? Do końca roku szkolnego dorobiłem się bardzo dobrego świadectwa i funkcji rzecznika klasowego. Czyli tego, który w klasie miewał głos decydujący i którego koledzy (w zasadzie) słuchali. Była to oczywiście funkcja nieoficjalna, zdobyta zresztą w wymuszonej przez klasę walce wręcz, starego i nowego rzecznika. Choć jednoznacznie nie rozstrzygnięta, wyszła na moją korzyść.
Wyposażenie szkół w meble bywało odmienne od dzisiaj spotykanych nudnych stołów i krzeseł. W klasie dominowała, często jeszcze na podwyższeniu, katedra, za którą siedział nauczyciel z dobrym widokiem na klasę. Obok tablica, często przesuwana, czasami jeszcze obracalna. Z drugiej strony stojak do prezentacji map lub innych pomocy naukowych.
Uczniowie siedzieli w ławkach dwuosobowych dopasowanych do wieku, mających lekko pochyły pulpit i w środku zamykalny schowek na specjalnie kształtowany kałamarz. To dlatego, że ławki (siedzenie plus pulpit) w celu łatwiejszego sprzątania klasy dawało się obrócić o 90°. Wszelkie pracy pisemne pisało się naturalnie atramentem, piórem z wymienną stalówką. Niedobrym żartem było wtedy wrzucenie kilku minimalnych skrawków papieru do kałamarza nielubianego kolegi, który jeśli żart się powiódł, zrobił sobie tłustego kleksa w zeszycie.
Kary cielesne. Dyscyplina w szkole była czymś tak oczywistym, że nikomu by nie przyszło do głowy kwestionować słowo nauczyciela zachowaniem lub odezwaniem się. Gdy nauczyciel wchodził do klasy, wszyscy się podrywali i stawali koło swoich ławek, to samo przy jego wyjściu. Oczywiste było wyraźne pozdrowienie go na terenie szkoły lub poza nią. W społeczeństwie nauczyciel obdarzony był takim szacunkiem, jakim cieszyli się lekarz, ksiądz lub weterynarz. Stąd jego autorytet mógł być większy niż ten rodziciela. Ale też trzcina była obowiązkowym przyrządem w klasie. Nie tylko leżała na katedrze wszystkim ku przestrodze, ale też bywała w użyciu! Za nieodrobioną lekcję, za niewiedzę lub gadanie na lekcji. Łagodniejsze bywały uderzenia w dłoń, do wyboru w lewą lub prawą albo w obie. Boleśniej bywało w tyłek, szczególnie wtedy, gdy nauczyciel nakazał właścicielom ławki, na której odbywała się egzekucja, naciągnąć delikwentowi spodnie, by trzcina nie grzęzła w luźnym materiale.
Byli nauczyciele znani ze szczególnego upodobania stosowania kary chłosty. Pamiętam nauczycielkę rysunku, starą pannę, którą bym dzisiaj podejrzewał o skłonności sadystyczne. Za minimalne przewinienia, odwrócenia się w celu wypożyczenia gumki od sąsiada karała uderzeniem drewnianą linijką w ręce obowiązkowo rozpostarte na ławce.
I w domu u wszystkich mych kolegów rozpowszechniona była kara chłosty. U niektórych nawet wisiał specjalny przyrząd, przeznaczony tylko do tych celów: bat, bicz czy pejcz w formie krótkiego trzonka drewnianego z przymocowanymi do niego trzydziestocentymetrowymi rzemykami, w ilości od 7 do 10.
W naszym domu w Gliwicach, ani też w Pyskowicach, tego nie było. U cioć kar cielesnych praktycznie nie było, zaś ojciec stosował je rzadko. I wtedy wyciągał do tego celu pasek ze spodni – i ten moment już prawie najbardziej bolał.
Każdy nauczyciel miał swoje koniki lub przyzwyczajenia, które jednak nie doprowadzały do wzajemnego spoufalenia. Szacunek dla nauczyciela był niepodważalny. Tak p. Kopietz miał jednego ucznia, którego 10 czy 15 minut przed dużą przerwą delegował do piekarza, by za powierzone mu pieniądze przyniósł odpowiednie pieczywo na śniadanie (sprawę kartek żywnościowych miał chyba już uzgodnioną z piekarzem). Albo co jakiś czas przynosił do szkoły zawiniętą paczuszkę z ustnikami swych fajek, by powierzyć ją synowi maszynisty parowozu, który już wiedział co z nimi zrobić. Nauczyciel był przekonany, że tylko para pod ciśnieniem odpowiednio służy jego fajkom.
Choć nauczyciel był dla uczniów osobą niedostępną, pozwoliliśmy sobie w czwartej klasie na pewien wyczyn. Niesubordynację wręcz można by powiedzieć i z pewną obawą oczekiwaliśmy wyniku. Zaczęło się od wieści, że za dwa tygodnie są urodziny nauczyciela. Zaświtał nam pomysł ozdobionej klasy, kolorowej tablicy – jednym słowem uroczystości zamiast dnia lekcyjnego. Było dużo zachodu co prawda, ale w tym dniu wszystko było, jak zaplanowano: Kolorowo, śpiew i katedra obłożona upominkami (odpowiednimi do sytuacji zaopatrzeniowej 1944 roku). Jednak w środku tronował prezent centralny, jedyna bardziej reprezentacyjna rzecz, do której mogliśmy dotrzeć: popiersie Hitlera wykonane bardzo artystycznie, w formie muzealnej. P. Kopietz wchodząc do klasy, był rzeczywiście zaskoczony: jej wystrojem i ryczącą (bo tak należało chyba zinterpretować nasz czysto męski śpiew) młodzieżą oraz zastawioną katedrę. Dopiero gdy do niej podszedł, zauważyłem na jego twarzy krótkotrwałe zesztywnienie, zrozumiałe dla mnie dopiero po wyjaśnieniu cioci w 1945 r. - był w swoich zapatrywaniach bardzo odległy od brunatnego koloru.
Jednak całe zamierzenie, z naszego punktu widzenia, udało się stuprocentowo. P. Kopietz pokazał nam swoją prywatną twarz, rozmawiał z nami o naszych kłopotach i zaciekawił się nawet funkcjonowaniem modnego wtedy systemu do strzelania z kluczyka i gwoździa. Dostarczył nawet zapałki do eksperymentów, które jednak przerwał zakłopotany, gdy zauważył białe dziury w zbyt miękkim tynku lakierowanej ściany klasowej. Ale wtedy zabrzmiał dzwonek i klasa została wypuszczona do domu.
Szkoła ta, jak i gimnazjum, do którego krótko jeszcze uczęszczałem, nie przeżyły dni wojny. Wspomnienia z gimnazjum zdominowane są dwoma okolicznościami: Dziwactwem nauczyciela matematyki, który na swoich lekcjach zmieniał porządek siedzenia uczniów w klasie wg wyników nauczania (najgorsi z przodu) oraz wypadająca już systematycznie nauka, co związane było z nalotami alianckimi.
Naloty.
W 1944 roku niebo nad Śląskiem, chyba i nad resztą Niemiec,
należało do aliantów. Lecąc od Włoch, kierowali się do
Blechhammer pod Kędzierzynem, do zakładów produkujących ponoć
benzynę syntetyczną. Pyskowice leżały na ich drodze, stąd już z
rana, ledwo zasiedliśmy w ławkach, przez radio rozbrzmiewała
kukułka. Jednym ciągiem, przez kilkanaście sekund i potem też
jeszcze. Był to sygnał: wrogie samoloty w nalocie, prawdopodobnie
będzie ogłoszony alarm lotniczy. Dla uczniów szkoły
nieposiadającej schronu oznaczało to udanie się do domu, do
tamtejszego schronu. Tak chciał odpowiedni przepis. Praktyka dla nas
wyglądała inaczej. Licząc się z tym, że nie my jesteśmy celem
dla ich bomb, szczególnie w szczerym polu, zboczyliśmy z drogi i
leżąc w trawie, przeczekaliśmy okres alarmu, obserwując setki
małych, błyszczących krzyżyków na niebie ciągnących znaną
trasą. Czasem, początkowo, znajdywano w polu wiązeczki
kilkumilimetrowych pasków staniolu, mających mylić aparaty
nasłuchowe do lokalizacji maszyn.
Jednak
kto miał zagrozić tym maszynom, gdy leciały na wysokościach
nieosiągalnych dla artylerii? Stąd ta, lokalizowana na trasie
przelotu – także wokół Pyskowic – odzywała się tylko bardzo
sporadycznie, raczej wcale.
Nie znam skutków bombardowań zakładów pod Kędzierzynem. Jednak musiały być dobrze maskowane, i to na rozległym terenie. Samoloty bombardując domniemane cele, rozsiewały swe bomby w kilometrowych nawet odległościach od zakładów. Świadczyły o tym leje w lasach, które napotykało się przy zbieraniu grzybów w latach 50-tych lub 60-tych.
Co
mogę powiedzieć o wynikach nauczania ówczesnych szkół? Oceniam
je raczej pozytywnie, chociaż warunki nauczania, być może i
programy, były nieporównywalnie skromniejsze od dzisiejszych. Uczeń
był poddany ostrzejszej (być może nie zawsze uzasadnionej)
dyscyplinie i miał dużo obowiązków. - O jego prawach nic nie
pamiętam.
U dzisiejszego ucznia sprawy mają się raczej dokładnie odwrotnie!
Ten dla mnie najbardziej obfitujący w dramatyczne zdarzenia okres wojny. Do 1944 roku wojna zawsze była daleko, choć śmierć i zatrważające wieści dochodziły też do Pyskowic. Jednak dla 11-letniego chłopca były to wciąż sprawy mniej realne. Trudno mi było wyobrazić sobie, że przeżyję coś podobnego samemu.
Ucieczka. Ale ok. 20 stycznia 45 r. rzeczywistość i mnie dosięgnęła: Przestraszone ciotki i babcia wyciągnęły mnie z łóżka, oddalony jeszcze grzmot dział zrobił swoje. Ewakuacja. Odnalazłem się w pociągu, odgłosy wojny towarzyszyły nam przez całą noc i jeszcze w następny dzień. Potem jechaliśmy przez piękny, spokojny krajobraz zimowy: Wiedeń, Norymberga aż nad jezioro Bodeńskie. Jechaliśmy? Nie, coraz więcej staliśmy. Ciocie postanowiły, że opuścimy transport i udamy się do innej cioci w Jeleniej Górze. Bo przecież tam front już nie dojdzie.
I jechaliśmy w przepełnionych i opóźniających się pociągach przez Rzeszę. Pamiętam końcowy odcinek jazdy w okolicach Wałbrzycha, linią zelektryfikowaną. W wagonach było piekielnie zimno i ciocia wmówiła mnie maszyniście elektrowozu. W kabinie był jeszcze drugi człowiek, mieli tam ciepluteńko, silniki mruczały za nami i ja przeżyłem niezapomniane chwile jazdy elektrowozem, patrząc na wyłaniające się z nocy maszty, semafory i zwrotnice.
Ale w Jeleniej Górze, gdy tam dotarliśmy, już było ciasno, bo i inni z rozległej rodziny babci mieli podobne pomysły jak my. Poza tym i tam zaczęto organizować transporty dla kobiet z dziećmi. I my po krótkim pobycie tam znów byliśmy w bardzo przepełnionym pociągu, który przed południem skończył swój bieg w Dreźnie.
Było to 13. lutego 1945 r. Miasto przepełnione przesiedleńcami z innych zbombardowanych miast niemieckich oraz dodatkowo teraz uciekinierami ze wschodu. Olbrzymi dworzec, wszystkie jego perony, przejścia i hale zastawione były tobołkami i ludźmi. Trudno było się dokądkolwiek dostać i wszyscy właściwie tylko chcieli dalej, daleko od wojny. Nie wiem, jak ciocia załatwiła miejsca w pociągu, który po południu miał zostać podstawiony na pewnym torze. Dostać się do pociągu w tamtejszych warunkach było czynem heroicznym. Ale potem pociąg stał, i stał, i stał. Byłem bardzo zadowolony, gdy już późnym wieczorem wreszcie ruszył. Niezbyt zdecydowanie, bo przed każdym prawie semaforem stawał, ale wystarczająco szybko, byśmy już byli poza Dreznem, gdy rozpoczęła się nocna zagłada tego miasta.
Tabor. Miasto na południe od Pragi, w którym żyliśmy przez następne trzy miesiące. Jako uciekinierzy wśród Czechów, którym już świtało uwolnienie od okupanta. Bywało różnie, choć w zasadzie dobrze sobie radziłem, sam na ulicach tego miasta. Wyżywienie było marne, stąd odnalazłem w koszarach dobre źródło dożywienia, nawet dla babci coś przynosiłem. Ciocia znalazła pracę w Czerwonym Krzyżu, który opiekował się transportami rannych żołnierzy, których przewożono na słomie w wagonach towarowych, każdy z wielkim czerwonym krzyżem na dachu i mniejszymi na drzwiach.
Piszę o tym, bo ruchliwy dworzec był dla mnie jednym z magnesów w moich włóczęgach po mieście. I tam przeżyłem pierwszy w życiu dzień wojny z bliska, tej najprawdziwszej wojny. Wychodząc właśnie na plac przeddworcowy, słyszę naraz strzały karabinowe, huk silnika samolotowego i widzę przed sobą nisko nadlatujący samolot. Patrząc w płomień wylotowy broni pokładowej, odruchowo znalazłem się prawie jednym skokiem za pniem grubego drzewa, by spojrzawszy w górę zobaczyć czerwone gwiazdy na skrzydłach przelatującego samolotu. Nie zdążyłem odetchnąć i już nadleciał drugi samolot, scena z ostrzałem się powtórzyła. I tak jeszcze cztery razy, bo trójka samolotów wykonała ten atak jakby na ćwiczeniu. Nikt im nie przeszkadzał. Ale zorientowałem się też, że to nie do mnie strzelano, tylko do dworca lub pociągów za moimi plecami.
Gdy po tych dwóch minutach odgłosy samolotów zamilkły, usłyszałem dopiero krzyki na dworcu i obejrzawszy się, widziałem dym w dwóch miejscach. Pobiegłem z powrotem na dworzec i zobaczyłem płonące wagony z czerwonym krzyżem, biegnących z wiadrami ludzi i przenoszonych pośpiesznie rannych. Jeszcze się tam w tym zamęcie pokręciłem, ale zobaczywszy wyciągane z wagonów spalone trupy, uciekłem do domu. Gdy tam dowiedziano się, gdzie przed chwilą byłem, ukrócono moje wyjścia na miasto ze skutkiem natychmiastowym.
Jeden wniosek wyciągnięto z tego zdarzenia: Front jest bliski. Stąd wzorem innych i ciocia rozglądała się za możliwością opuszczenia miasta, byle dalej od frontu. I nadarzyła się świetna okazja: W wagonie kuchennym transportu sanitarnego potrzebna była pomoc, ciocia się zgłosiła i przy okazji załatwiła, co prawda nielegalnie, babci i mi, miejsca w wagonie z zapasami. Konspiracyjnie zajęliśmy tam miejsce wraz z tobołami, w samym końcu wagonu, wysoko na workach z żywnością. I po denerwującym oczekiwaniu (może nas odkryją i wyrzucą?) pociąg ruszył. Jechał i stawał coraz częściej. Aż pewnego poranka staliśmy już bez lokomotywy na jakimś bocznym torze. Dzień, drugi. I wtedy rozeszła się piorunująca wieść: Wojna się skończyła!
Tułaczka. Zaczął się inny okres. Symptomatycznie poznaniem nowych porządków. Rankiem wyglądałem ze swego okienka pod dachem wagonu, gdy do zajętej toaletą poranną przy prowizorycznej umywalce siostry Czerwonego Krzyża z pobliskiego nasypu podbiegł nieznajomy człowiek w żółtawo-brunatnym ubraniu. Złapał ją za rękę, ściągnął zegarek i już go nie było. Na lament kobiety zbiegli się różni ludzie z transportu i ja usłyszałem znamienne słowo: Rosjanin!
Czyli
to tak wygląda żołnierz ruski? I oni tu są i już wiedzą o nas?
Pytania retoryczne. Pojawili się po kilku godzinach całkiem
oficjalnie i wygonili wszystkie osoby cywilne. Okazało się, że
ślepych pasażerów w transporcie było więcej, albo też niektórzy
z obsługi woleli udawać cywilów.
W
każdym razie już po południu zaczął się ostatni etap naszej
ucieczki - nasza tułaczka.
Każdy z nas miał jeden czy dwa tobołki, ja swój tornister na plecach. Zebrała się gromadka kilkunastu osób, ktoś ponoć obeznany wskazał drogę i wszystko się wlokło za nim: kierunek Śląsk!
Tydzień, drugi, trzeci i wciąż byliśmy w drodze. Przeważnie piechotą, czasami na wariackich papierach pociągami towarowymi. Było się wyrzucanym z pociągu i na drugi dzień znów się próbowało, byle kierunek do domu. Czasem dwukrotnie tą samą drogą, zawsze tylko pola, czasem troszeczkę lasu. Zaczynałem być przekonany, że w Czechach nie ma miast i pociągów osobowych. Ale grupa widać je omijała. Nocowaliśmy pod gołym niebem albo w opuszczonych domostwach.
Tak
raz natknęliśmy się na wielkie gospodarstwo, ze stajniami,
stodołami i budynkiem właściciela. Opuszczone. Byliśmy wtedy już
dużą grupą, kilkadziesiąt osób. Dorośli orzekli, że
przenocujemy w stajni, było tam dużo słomy i poszczególne
przedziały: po prostu małe mieszkania. Późnym wieczorem alarm:
Rosjanie idą – kobiety chować. Wcisnęły się do jednego
zakamarka i zarzucono je słomą. Rosjanie weszli, świecili
latarkami, zaglądali do pakunków, jeden złapał mnie za pazuchę i
podciągnął do siebie, poświecił i odepchnął. Po kilku czy
kilkunastu minutach odeszli. Trwożne rozmowy tylko powolutku
ucichły, ale padało tam intrygujące mnie słowo: gwałt.
Uświadomienie.
Sprawy dotyczące rodzenia i współżycia płciowego były w owych
czasach jeszcze tematami absolutnie „wstydliwymi“. W obecności
dzieci te tematy były nieporuszane, ewentualne pytania pozostawały
bez odpowiedzi. Stąd wyrosło się w świadomości bocianów i
ogólnej niewiedzy. Gdy w wieku ośmiu lat słyszałem krzyk
niemowlęcia w sąsiednim pokoju i ojciec oznajmił mi, że mam
braciszka, pytałem co prawda „skąd“, ale zadowoliłem się
odpowiedzią „akuszerka przyniosła“. Nie wzruszyła mnie nawet
postawa innych (starszych) dzieci na ulicy, które mnie wypytywały o
pochodzenie braciszka, którego wiozłem w wózku, i na moje
wyjaśnienie: „...że akuszerka itd.“ wybuchnęły śmiechem.
Dopiero rok później, już w Pyskowicach przyjąłem tłumaczenie
starszego kolegi „o byciu dziecka pod sercem matki“ do mojej
świadomości. Reszta problemów wokół tego tematu pozostała we
mgle i jakoś nie było zapotrzebowania na wyjaśnienia. Dopiero
teraz, już miałem 12 lat, zostałem znów wciągnięty w ten krąg
spraw tajemnych. Gwałcić? Co robią Rosjanie z kobietami?
Ostateczne wyjaśnienia przyszły dla mnie dopiero w następnym roku,
gdy natknąłem się na książkę o ambicjach naukowych: „Życie
płciowe naszych czasów“. Zaś już brutalnie uświadomiony
zostałem w pracy przez współpracowników, byłych żołnierzy
armii Andersa, którzy wcześniej poznali zachodni styl życia. Tułaczka
przez Czechy dostarczyła mi jeszcze innych przeżyć. - Zakończenie
wojny, koniec panowania Hitlera dotarły do mnie naprawdę dopiero w
momencie, gdy w czasie wędrówki, zmęczony i wycieńczony stanąłem
na moście nad małą rzeczką i dojrzałem w przybrzeżnej wodzie,
zaczepioną tam i zmiętą wojskową chorągiew ze swastyką. Nad tą
czczoną i opiewaną w piosenkach chorągwią przepływała brudna
woda: czyli rzeczywisty koniec mego dotychczasowego świata, moich
horyzontów. Poznałem
w tym czasie też wszy. Po umyciu głowy coś nieznanego na
grzebieniu. Moje zdziwienie ciocia wyjaśniła krótkim zdaniem:
„Masz wszy!“ Te, przy moich krótkich włosach chyba zdołaliśmy
wytępić. Gorzej z chorobą, która pojawiła się pod koniec naszej
wędrówki. Dur brzuszny, który w połączeniu z niedożywianiem
pozwolił mi dostrzec ostatnie dwa dni tylko fragmentarycznie.
Znaleźliśmy się naraz na pewnym normalnym peronie, podjechał
normalny pociąg osobowy i potem byliśmy już w Katowicach i
troszeczkę później w Gliwicach. Tam jeszcze poznałem przywołanego
przez ciocię ojca, który mnie wziął na swoje plecy. Potem miałem
kilkudniową przerwę w życiorysie. To było na przełomie maja i
czerwca 45 r. O
mojej kuracji wiem mało, przeskoczę ją. Za to pamiętam pierwszy
dzień na ulicy. Od ojca wiedziałem, że teraz tu, u nas w
Gliwicach, jest Polska. Tymniemniej zaskoczony byłem obcym językiem.
Nie znałem ani słowa, ale szybciutko poznałem dwa przezwiska:
„hitlerowiec“ i „szwab“, jakimi darzyła przybywająca polska
młodzież swych nieznających polskiego języka rówieśników.
Pierwsze można było zrozumieć, tylko dlaczego nazwa pracowitego i
sprytnego mieszkańca pewnej niemieckiej krainy stała się
przezwiskiem, tego do dziś nie wiem. Ale
te sprawy były właściwie drugorzędne. Na plan pierwszy wysunęły
się oczywiście sprawy bytowe. Ojciec co prawda pracował znów już
od stycznia 45 r. na nastawni (komendantura radziecka ściągnęła
go do tej pracy), ale pierwszą wypłatę, już od polskich kolei,
dostał w czerwcu tego roku. Było
jej tyle, że matka (która wtedy właśnie z resztą rodzeństwa
wróciła ze swojej ucieczki) wydała ją na taką ilość
podstawowych artykułów żywnościowych, którą bez trudności
mogliśmy donieść do domu. A w domu czekało 9 gąb. (Nas
sześcioro, babcia, ciocia i przygarnięta dziewczyna). Matka miała
przez pierwsze dwa lata bardzo trudne zadanie.
Wyczerpano
wszystkie zapasy z piwnicy. Kartofle, kapustę kiszoną, weki.
Korzystaliśmy z pomocy piekarza, który rozprowadzał zapasy
pomiędzy swoich dawnych klientów. Ojciec przynosił od czasu do
czasu z pracy zdobytą czy otrzymaną tam (nawet od Rosjan) żywność
.
I
wreszcie był ten cukierek w ówczesnej sytuacji zaopatrzeniowej:
UNRRA. PKP rozdzielały te paczki wśród swoich pracowników, ale
raczej niesprawiedliwie. W każdym razie dla nastawniczego,
autochtona została w najlepszym razie cała paczka (raz musiał się
dzielić z innym), kierownik miewał i dwie. W rozwijającym się od
46 r. handlu indywidualnym można potem było kupować artykuły z
takich paczek.
Nam
jednak służyły do przeżycia i pamiętam dobrze, jak
celebrowaliśmy ich otwieranie i lustrację zawartości. „Horse
meat“: pierwsza lekcja angielskiego. Sucharki, kawa w proszku,
czekolada, tłuszcz, guma do żucia i co tam jeszcze było. W owym
czasie raj na ziemi. Niestety przeżyliśmy go tylko 3 czy 4 razy... Ale
wracając do czynnej pomocy członków rodziny przy jej utrzymaniu,
wspomnę starszego brata, Huberta, który znalazł pracę jako
konwojent przy rozwózce piwa w nowo otwartej rozlewni na
Szobiszowickiej. Ja starałem się być nie gorszym od niego, ale ze
względu na wiek musiałem szukać innych dróg. Tak regularnym
zajęciem moim było odwiedzanie „wolnych torów“, gdzie odbywał
się przeładunek towarów dla miejskiego młyna i handlu. Podczas
przeładowania zboża do przyczep ciągnika albo furmanek
nieuchronnie pewna ilość ziaren spadła na ziemię, myśmy (bo
zawsze w grupie – gdyż ktoś musiał pilnować strażnika)
urzędowali pod wagonem, łapiąc ziarna na rozłożonych chustach
albo zmiatając je z ziemi. Strażnik nas co prawdę przeganiał, ale
nie mógł być wszędzie. Raz, w swej złości chyba, taki idiota
strzelał za nami. Prawdopodobnie tylko amunicją ćwiczebną, bo ja
oberwałem w łokieć, krwawiło początkowo mocno, jednak mogłem
zataić ten „wypadek przy pracy“ przed rodzicami. Zdobyte
w ten sposób zboże było w domu oczyszczane z kamieni, płukane,
suszone i śrutowane. Stanowiło potem surowiec dla wypieku czegoś,
co przypominało chleb, i było przez wiele miesięcy głównym
filarem naszego wyżywienia. Oczywiście
akcje „organizowania“ wyrobów rolniczych nie skończyły się na
zbożu, interesujące były też kartofle, kapusta i inna zielenina,
zaś w jesieni buraki cukrowe. Te ówczesne akcje wprowadziły mnie
nieraz w konflikt z własnym sumieniem. Z domu wyniosłem jasne
prawidła dotyczące dobrego i złego. Prawdopodobnie jednak ówczesne
warunki i panujące dokoła zło ułatwiły mi zapominanie pewnych
nakazów, przy czym niebagatelną rolę odgrywała chęć przetrwania
w paczce kolegów, mających wyraźnie mniejsze opory psychiczne
przy wszelkich akcjach. Pieniądze,
gotówkę zarobić można było jeszcze sprzedażą kolorowego złomu,
byle nie pochodzenia wojskowego. Czyli przeczesywało się „niczyje“
ruiny w poszukiwaniu rur ołowianych, miedzianych lub cynkowych
rynien, mosiężnych części armatur - wszystko w kompletnej
niezgodzie z przepisami BHP oczywiście. Ruiny
w Gliwicach. Były one dość liczne, czerwonoarmiści –
często w pijanym widzie – ochoczo podpalali wszystko, co się
dało. Prawie 30% substancji zabudowanej uległo zniszczeniu,
olbrzymia większość dopiero w pierwszych dniach i tygodniach po
przejściu frontu. Stąd dla młodzieży, tej autochtonicznej
szukającej zarobku, istniało duże pole do popisu w ruinach. Bo nie
tylko można było coś znaleźć, ale można było zaspokoić głód
przeżycia przygody. Znaleźć wejście do zasypanej piwnicy albo
przedmioty, którym płomienie i roczne leżenie w gruzach mniej
zaszkodziło. Innymi słowy: zaspokoić swe dążenia do wolności i
swobodnego działania, tyle że nie w bezkresnych dalach
amerykańskiej prerii. Ale
odkryliśmy jeszcze inne, łatwiejsze źródło złomu. Przy
odstawczym torze z portu łabędzkiego w stronę Gliwic, na
przestrzeni chyba kilometra, zaczęto tworzyć (przejściowy) skład
złomu. Wyładowywano tam złom wszelakiego rodzaju, od wojennego do
odpadów hutniczych, kolorowy i stalowy. Wśród sprzętu wojennego
znajdywano ostre naboje, części uzbrojeniowe i lotnicze. Dla nas
interesujący był ten procent metali kolorowych, którego nie można
było bezpośrednio zaliczyć do materiałów wojennych. Bo ten dało
się spieniężyć. Jednak
i tu aspekt przygodowy grał zasadniczą rolę: odkrywanie elementów
uzbrojenia, znajdywanie surowców do wtórnego przerobu (np. linki i
spadochrony w pojemnikach zrzutowych) oraz prochu do strzelania.
Strzelanie,
wywoływanie huku bowiem było wtedy częścią „zabaw“
dorastających. Niebezpieczną zabawą trzeba przyznać, przykładów
na to było więcej.
Te kontakty bywały rzeczywistymi przygodami. Sam w wieku 13 lat, albo z siostrą o dwa lata młodszą, wybieraliśmy się na objazd po wspomnianych miejscowościach, pieszo albo z wózkiem, zaliczając te 50 kilometrów drogi okrężnej zazwyczaj w dwa dni. Drogi były niepewne z wielu względów, spotykało się czołgi, pojazdy wojskowe albo zwykłych szabrowników kontrolujących zawartość naszych bagaży. Pamiętam umundurowanego stróża, który niespodziewanie dla nas stał na moście autostradowym nad koleją. Ten nam wtedy zabrał jedyny towar zamienny, jaki wieźliśmy ze sobą: prawie nowe kalesony ojca.
Albo ustanowiony rekord objazdu w ciągu jednego dnia, ale z wózkiem własnej konstrukcji, na którym jedna osoba siedziała, a druga popychała drągiem.
Skutki frontu i tego, co się po nim zdarzyło. Na pewno warto i tym zagadnieniom poświęcić kilka słów. Otóż pierwsze doświadczenia zrobili ojciec i Hubert (starszy brat), bezpośrednio po przejściu frontu. Wtedy pojawili się zbieracze kosztowności i zegarków: Urr, urr, to było słowo kluczowe, najczęściej słyszane podczas przeszukiwania mieszkania. Kosztowności w naszym domu nie było (poza obrączką ślubną ojca), jednak co bardziej interesująca zawartość szafy i wtedy już zmieniła swego właściciela. Warunków, w których to się odbywało, nie będę opisywał, znam je tylko z opowiadania. Ale jeszcze w czerwcu, gdy już wszyscy byliśmy w domu, odbywały się normalne rabunki z niemieckich mieszkań. Ojciec już wcześniej zdjął z naszych drzwi mosiężny szyld z nie bardzo polskim nazwiskiem i zakleił czarnym materiałem napis „Briefe“ na klapie naszej skrzynki. To wystarczyło dla tych mniej odważnych bandziorów, bo oni wtedy nie wiedzieli, czy to mieszkanie nie jest czasem już polskie. Ale byli bardziej odważni: Ci, co mieli opiekuna w mundurze lub co najmniej opaskę biało-czerwoną i karabin. Oni to dobijali się do drzwi i po otwarciu szybko orientowali się, z kim to mają do czynienia. Brutalnie odpychali nas, by dotrzeć do szaf, szafeczek, pod materace i wszędzie, gdzie spodziewali się interesującego łupu. Inna rzecz, że w tym czasie nasze mieszkanie już świeciło prawie pustkami, przedmiotów wartościowych i tak już nie było.
Interesujące, że w tym czasie, gdy nominalnie już polskie władze miały sprawować nadzór nad porządkiem publicznym, ludność autochtoniczna w przypadkach gwałtów lub plądrowań odwoływała się do nieopodal leżącej komendantury sowieckiej, wobec której szumowiny różnej maści miały zasadniczy respekt. Pamiętam taki moment gwałtownego zakończenia pewnej akcji plądrowniczej z udziałem umundurowanych żołnierzy radzieckich: Dwóch czy trzech mundurowych z komendy przebiegało z wrzaskiem przez klatki schodowe, zaś jeden oficer zdenerwowany widać, wyjął pistolet i strzelał za uciekającym na przełaj przez ogródki żołnierzem. Nie wiem tylko, czy celował.
I była jeszcze sprawa obywatelstwa. Coś, co dotychczas nie odgrywało żadnej znamiennej roli w moim życiu. Jednak naraz taka klasyfikacja stała się bardzo istotna: Polacy pozostawali w Gliwicach, Niemcy „wyjeżdżali“ do Niemiec. Ojciec widać, był zwolennikiem pozostawania. Miał pracę i nie musiał kalkulować życia z rodziną w obozie lub gorszym miejscu. Stąd pewnego dnia przyniósł z pracy papierek, formatu A6, na którym przeczytać można było lakoniczne stwierdzenie, że ob. Jan Mosler oraz jego rodzina są obywatelami polskimi. (Zaświadczenie to, chociażby z racji marnego papieru, na którym było drukowane, nie dotrwało do dnia dzisiejszego). Działo się to w okolicach przełomu roku 1945 i 1946. Choć pojawiła się wtedy jeszcze sprawa zmiany nazwiska, która wisiała nad nami tygodniami, ojciec widać, tu potrafił odeprzeć pomysł zbyt gorliwych bojowników odniemczania Śląska. Miał nadal zapewnioną pracę i mieszkanie, jednak sprawy bytowe pozostawały wciąż pierwszoplanowe.
W tych okolicznościach wieś była dla nas nie tylko dostarczycielem towarów – ja też dostarczałem jej okresowo mojej „siły roboczej“. W wieku 13 – 15 lat bywałem tam tygodniami, pasąc krowy, pomagając przy żniwach lub wykonując różne inne pomocnicze roboty. Za wyżywienie i odrobinę produktów na odchodnym. Tyle, ile można było unieść przez te 20 km do Gliwic. Pozytywna dla mnie strona zagadnienia: Poznałem pracę i rolnictwo, pierwszy mój krok w skompletowaniu wiedzy o tym świecie, niezbędny dla mnie czynnik mej dalszej „kariery zawodowej“.
Oczywiście była ona najważniejszym czynnikiem mej edukacji. Od szkoły powszechnej, przez gimnazjum, technikum, zasadniczą szkołę zawodową, znów technikum aż do Politechniki Śląskiej. Wiele szkół, ale wytłumaczalne moją bogatą przeszłością zawodową.
Zacznę króciutko od początku. Praktycznie bez znajomości polskiego zacząłem w 1946 r. naukę w piątej klasie Szkoły Powszechnej Nr 6. To pozostało epizodem, bo szybko byłem w szóstej, potem siódmej klasie. Nas autochtonów ilościowo już tam było mniej, nauczycielki (jakoś dziwnie te pamiętam) raczej z przypadku i patrzące na nas przeważnie pogardliwie. W sumie niemiłe wspomnienia. - Jednak zmieniło się to w ósmej klasie, w której wychowawczynią była p. Kamila Cioroch, nauczycielka starej daty, która do Gliwic przybyła z Kresów. Była nie tylko pedagogiem, ale też mądrym człowiekiem, bez uprzedzeń. Uczyła historii (zaczęliśmy w X. wieku), polskiego i angielskiego. Dla mnie była pierwszym Polakiem, z którym rozmawiałem po niemiecku.
Moje gościnne występy w (wieczorowym) gimnazjum i technikum trwały krótko. Niewiele stamtąd wyniosłem, oprócz metody dodawania kolumn liczbowych, pozostały dwie godne przypomnienia osoby. Pierwszą był nauczyciel klasowy, wychowawca z protezą prawej ręki i zapatrywaniami politycznymi, które nie przystawały do politycznej rzeczywistości roku 1950. Wchodząc do klasy na pierwszą lekcję, stanął koło katedry i wypowiedział dwa słowa: „Do modlitwy“. - Którą potem wszyscy wspólnie odmawiali. Drugą osobą była Helena, moja obecna żona, którą tam poznałem.
Potem losy mnie rzuciły do bardzo dziwnej szkoły (Zasadnicza Szkoła Przysposobienia Przemysłowego), w której podczas czteromiesięcznej nauki było tylko kilkanaście lekcji – no, ale za to regularnie trzy dni „praktyki“ pod ziemią, w każdym tygodniu. Ukończyłem tę szkołę z regularnym, choć fantazyjnym świadectwem i byłem wykwalifikowanym robotnikiem do prac pod ziemią.
Oczywiście tam pracowałem, ale też starałem się o przyjęcie do technikum. Technikum Górniczego Nr. 2 w Zabrzu z pełnym utrzymaniem i kieszonkowym w wysokości 28 zł miesięcznie. I rzeczywiście byłem jego wychowankiem od 1952 do 1955 roku. W ciągu roku szkolnego na tych 28 zł się na szczęście nie skończyło. Dawano nam często okazję do pomagania kopalniom przy wykonywaniu planów, a te odwdzięczały się nam pewną kwotą za każdą dniówkę. Bo tu trzeba powiedzieć, że uczyłem się w technikum dla przodujących robotników, innymi słowy: wszyscy uczniowie przyszli do nauki z pracy na kopalniach. I jeszcze jedna dziwna prawidłowość: wszyscy byli członkami PZPR. Ja stanowiłem niechlubny wyjątek i dlatego przez te trzy lata byłem przedmiotem agitacji ze strony kolegów-aktywistów. Poddałem się jej w ostatnim roku, zostałem kandydatem partii. Jednak rok 1956 pozwolił mi skończyć ten mezalians. A w ogóle doszło do tego chyba tylko z powodu niewiedzy kolegów i większości nauczycieli o mym pochodzeniu i przedwojennych warunkach terytorialnych Górnego Śląska, bo oni wszyscy pochodzili spoza Śląska. Poziom nauczania w tej szkole był mierny, szczególnie braki w matematyce odczułem boleśnie na następnym etapie mej edukacji.
W ten okres mego życia wpada początek najważniejszego wątku w moim życiu, też pewnego rodzaju szkoła:
Małżeństwo. Lata szkoły i internatu chyliły się ku końcowi i perspektywa powrotu do przyciasnawego domu rodzinnego nie rysowała mi się w różowych kolorach. Oprócz ciepła pragnąłem też mieć swój własny kąt: małżeństwo sugerowało spełnienie tych marzeń. Helenę znałem przecież już od 4 lat, jednak do wypatrzonego miniaturowego pokoiku, w miniaturowym mieszkaniu znajomej mojej przyszłej teściowej, mogliśmy się wprowadzić dopiero po spełnieniu przyjętych wtedy formalności: mianowicie ślubu. I dlatego udaliśmy się w dniu 23. grudnia 1954 r. do Urzędu Stanu Cywilnego i staliśmy się małżeństwem. Zapłaciłem za tę ceremonię ok. 30 zł i będąc jeszcze uczniem miałem własną żonę!
Uroczystość poślubna w kilkuosobowym gronie była bardzo skromna i krótka – dopasowana do naszej sytuacji materialnej: kawa i kołocz upieczony przez teściową. Przyszłe dochody (Heli i być może moje zarobki) ulokowaliśmy już wcześniej w niezbędnych meblach: tapczanie, szafie i toaletce, kupionych na kredyt (z wekslem na każdą ratę!). Za spiżarkę, kredens i stół kuchenny służyła górna część dawnej, ozdobnej szafy dębowej, spadek z mojego domu rodzinnego.
Oprócz pewnej nieznanej dotychczas wygody, dla mnie niedużo się zmieniło.
Przygotowywałem się - i kilku jeszcze kolegów (pomoc koleżeńska, jedna z istotnych cech kolektywów) - do matury. Pamiętam z tych czasów jeszcze studniówkę, podczas której wdzięczni koledzy raczyli mnie napojami tak, że po raz pierwszy (i ostatni) w swym życiu byłem podchmielony i chętnie przyjąłem pomoc Heleny, która nad ranem pomogła mi przy powrocie z Zabrza do Gliwic.
Na właściwe „wesele“ wraz ze ślubem kościelnym stać nas dopiero było kilka miesięcy później. Ale i ono nie miało żadnych prawie znamion takiej dzisiejszej uroczystości. Nie było złotych obrączek (dwie monety 10-cio fenigowe uległy przeróbce na złotopodobne) i nie było bieli, której Helena tak sobie życzyła. Zadowolić się musiała odkupionym jasnoszarym kostiumem i welonikiem, przysłanym przez siostrę z Hamburga. Drogę do kościoła przebyliśmy na piechotę, a głównym akcentem późniejszej uczty weselnej były kotlety, które teściowa zdołała zorganizować dla wszystkich uczestników tego naszego miniwesela. Oczywiście był jeszcze kołocz i kawa oraz jedna butelka wermutu. Zakończyliśmy wesele kolacją w jeszcze mniejszym gronie – i potem już byliśmy (prawie) w raju, bo u siebie w domu.
Jeszcze jednym tematem charakteryzującym owe czasy, była nasza nietuzinkowa podróż poślubna, zrealizowana w 1956 roku. Dorobiliśmy się już drugiego roweru (wożenie Heleny na ramie się skończyło) i zaplanowaliśmy prawie czterotygodniową podróż przez Sudety – aż do Świerardowa. Planować trzeba było, bo oprócz zdobycia odpowiedniego wyposażenia (szalenie prymitywnego z dzisiejszej perspektywy), trzeba było jeszcze mieć odpowiednie zaświadczenie, by móc poruszać się w strefie przygranicznej – od Głuchołaz do Świerardowa.
Przepiękne wspomnienia krajobrazowe i niemniej piękne z wielu wspólnych, jedynych chwil na łonie natury, są dla mnie do dziś stałym składnikiem mojego życia duchowego.
Potem były następne lata, jednak te z coraz mniejszymi trudnościami materialnymi. Zakup motoru (Jawa 250) realizowaliśmy jeszcze na raty, ale Trabanta i dalsze samochody zdołaliśmy nabyć już normalnie. I tak nam lata leciały, dużo się w naszym życiu rodzinnym zmieniło, były sprawy trudne, przyjemne, smutne, ale Helena i ja obchodziliśmy kilka lat temu nasze złote gody.
Politechnika Śląska!!! Cel moich marzeń od początków mej pracy zawodowej. Niewiele brakowało, a byłbym wyłożył się już na egzaminie wstępnym z matematyki, jedynym, który musiałem zdać. Szczęściem trafiłem przy egzaminie ustnym na młodego człowieka, który się na mnie poznał. Stąd dana mi była szansa na przeżycie pięciu lat w atmosferze typowej dla wyższej uczelni. Przeżycia atmosfery pracy, obawy przed kolejnym egzaminem i króciutkie okresy euforii po jego zdaniu. Ale też świadomość ciągłego wzbogacania swej wiedzy, poczucia pewności w poruszaniu się w świecie techniki i nie tylko tam.
Właściwie należałoby tu wymienić wielu ludzi, którym zawdzięczam wprowadzenie mnie w świat nauki i którzy pomogli mi kształtować moją osobowość techniczno-naukową. Ograniczę się do tych, z którymi w tym czasie już miałem wspólną pasję: elektryczność.
Króciutki,
bo trwający tylko jeden semestr, był kontakt z prof. Ruczajewskim,
który nas wprowadził w wyższe rejony fizyki, dał nam posmakować
fizyki jądrowej. Dalej z dużą wdzięcznością wspominam
wspaniałego dydaktyka, prof. Plamitzera, który otworzył nam świat
maszyn elektrycznych i przy pomocy swoich wykresów pozwolił nam
zrozumieć zależności rządzące daną maszyną. I wreszcie prof.
Sztwiertnię, także znawcę maszyn, ale zajmującego się ich
praktycznym zastosowaniem. Krótko: napędem elektrycznym. Wchodził
do sali i bez wstępu, z sobie tylko właściwą nonszalancją
podchodził do tablicy, brał kredę do ręki i kontynuował wykład
dokładnie w tym miejscu, w którym poprzednio przerwał.
Ale
politechnika nie byłaby uczelnią, gdyby tam nie działy się także
inne rzeczy: W wielkiej rzeszy studentów działały grupy
angażujące się w akcje polityczne (m.in. 1956 rok – marsz
studentów), organizowano igrce studenckie, a Zrzeszenie Studentów
Polskich zajmowało się np. organizacją wypoczynku dla studentów.
Przydzielało wczasy, tak w 1957 r. wśród ofert były finansowo dla mnie osiągalne wczasy we Francji. Francja, w aureoli kraju zachodniego poza kurtyną! Złożyłem podanie z odpowiednimi załącznikami: wyniki nauczania, znajomość języków, praca społeczna i co tam jeszcze. Nie robiłem sobie wiele nadziei i tym bardziej byłem zaskoczony, znajdując moje nazwisko na liście kandydatów sporządzonej przez ZSP wg. jakich tam kryteriów, i to na samym wierzchu! Czyli zachód!
Byłem zafascynowany tą perspektywą i uważałem uczestnictwo w zebraniu ostatecznego przydziału skierowań w sali nad kinoteatrem X już tylko za czystą formalność. Miałem się mylić.
Na zebranie przyszedł także osobiście dziekan naszego wydziału, prof. Dykacz, by po wyczytaniu mego nazwiska zabrać głos i wypowiedzieć znamienne słowa: „Kol. Mosler jest autochtonem i zachodzi obawa, że pozostanie na zachodzie. Stąd jego wyjazd w tamtym kierunku jest niepożądany“. Powiedział, pożegnał się z obecnymi i wyszedł. Ja oniemiałem, a prezydium zebrania dostosowało się do życzenia dziekana. - Pojechałem wtedy na Węgry...
Bardzo podobne zdarzenie przeżyłem rok czy dwa lata później, ubiegając się o praktykę w Belgii. Rektor wyłączył się wtedy ze sprawy, wskazując na jedyną kompetentną w tej sprawie osobę: dziekana. Zaś ten po wielu unikach oznajmił mi to samo, co już wcześniej wiedziałem, ale to z dodatkowym argumentem: „W ubiegłym roku zdarzył się taki wypadek“. I na nic były moje argumenty o domu, matce, żonie...
Politechnika przysporzyła mi również możliwości obcowania z ludźmi z zupełnie innego kręgu kulturowego. W naszej grupie elektrycznej znalazło się na początku studiów pięciu Koreańczyków, północnych naturalnie. 15 procent w naszej grupie, podczas gdy udział wszelkich obcokrajowców wśród ludności polskiej liczył się chyba w setnych częściach procenta. Ich odmienność dostarczyła mi wiele możliwości porównawczych, poznałem w pewien sposób tak bardzo odległy wtedy świat. Przyjaźniłem się z jednym z nich, z Tian Dok Junem. Bywał w naszym domu (chociaż raczej cichaczem, bo wszelkie niekontrolowalne kontakty poza uczelnią były przez ich opiekuna niemile widziane), nawet miał okazję nauczyć się jazdy na rowerze i dużo rozmawialiśmy o jego ojczyźnie, gdzie już wtedy ludzie żyli w biedniejszych, za to przez Partię wyznaczonych warunkach. Polska była dla Korei krajem już zbyt prozachodnim! Wyszło to zupełnie wyraźnie na jaw, gdy z początkiem lat sześćdziesiątych z urzędu przerwana została nasza korespondencja z wszystkimi Koreańczykami.
W czasie studiów Koreańczycy stanowili pewien akcent naszej grupy, na który ludzie z zaciekawieniem patrzyli. Czy to na praktykach, wycieczkach, czy podczas zwiedzania. Szczególnie dobitnie to odczułem podczas pewnej akcji na Ziemi Zielonogórskiej.
Akcja. Kto nie znał tego słowa? Akcja albo czyn społeczny? Od początków mej pracy zawodowej w 1948 roku, przez późniejszą szkołę, uczelnię i dalej jeszcze stykałem się z tym słowem. Wydawać by się mogło, że należy ono do repertuaru funkcjonującego aparatu państwowego, że jest ono nieodzownym składnikiem porządku społecznego.
Stąd też bez zastanowienia zapisałem się na taką akcję zorganizowaną przez uczelnię, a mającą pomóc PGR-om zwieźć ziemiopłody. Wraz ze mną część grupy oraz nasi Koreańczycy.
Była to niezbyt urozmaicona, prawie dwutygodniowa praca. Zbieraliśmy kartofle do koszy, które maszyna ciągnięta przez traktor uprzednio rozrzuciła po roli. Wyciągaliśmy buraki i obcinaliśmy nać. Jednak kontakt mieliśmy tylko z naszym nadzorcą i babką, która gotowała nam i „sprzątała“ naszą salę sypialnianą w zdewastowanym dworku, który był częścią PGR-u. Czasem odnosiłem wrażenie, że jesteśmy tam (prawie) jedynymi robotnikami, ale być może oni zawsze pracowali na innych polach? Albo, gdyby nas nie było, kartofle pozostałyby w ziemi? W każdym razie nie miałem wrażenia, że jest to funkcjonujące gospodarstwo, takie, jakie poznałem wcześniej w okolicach Gliwic. Nie przypominam sobie np. żeby tam chowano zwierzęta, dla zamknięcia pewnego naturalnego kręgu w spożyciu płodów.
W chwilach wolnych od pracy (np. muzealny traktor strajkował) zajmowaliśmy się i głupotami: podczas współzawodnictwa we wspinaniu się na drzewa, spadł jeden z zawodników. Lub rzeczami pożytecznymi: zbieraliśmy (do Trybuny Ludu) grzyby, same prawdziwki, które suszyliśmy potem u babki na piecu. Albo włóczyliśmy się tylko po urozmaiconym, leśno-polnym terenie.
Rozumiem tu moją pracę przed rozpoczęciem studiów. I wydaje mi się, że była ona bardzo urozmaicona i pozwoliła mi na zdobycie wielostronnych doświadczeń – podstawę moich późniejszych umiejętności.
Bezpośrednio po ukończeniu ósmej klasy w 1948 r. dostałem się z pewnymi drobnymi perypetiami do Centrali Handlowej Przemysłu Chemicznego, Biura Sprzedaży Produktów Tłuszczowych w Gliwicach na Plebiscytowej, jako goniec. Do dyspozycji dyrektorów: naczelnego p. Rudnickiego i jego zastępcy p. Romera.
Perypetie. Miałem tu na myśli procedurę zatrudniania pracowników w 1948 roku, jeszcze przed kongresem zjednoczeniowym PPR i PPS. Otóż już wtedy bardzo dbano, by wróg klasowy nie wśliznął się w mechanizm gospodarczy młodego państwa. Były oczywiście jeszcze inne metody (z którymi się na szczęście nie zetknąłem) niż wypełnienie monstrualnej ankiety personalnej. Ale przy jej wypełnieniu miałem pierwszą lekcję prawdziwej historii ...oraz państwa socjalistycznego posługującego się metodami państwa policyjnego. Godzinami siedziałem nad kwestionariuszem, zgłębiając wiedzę o języku i polityce. W domu nie miałem przy tym żadnej pomocy, natomiast w pracy znalazł się jeden czy drugi uczynny człowiek doradzający, w którym miejscu należy wpisywać "nie" lub "nie dotyczy", gdyż żadna z rubryk wielostronicowej ankiety nie mogła pozostać niewypełnioną. PPR, PPS, SL, AK, AL to tylko część skrótów, z którymi musiałem się choć krótkotrwale oswoić, by odpowiedzieć po kolei czy ja, mój ojciec, bracia lub dalsza rodzina miała coś wspólnego z tymi skrótami. Czy bywałem zagranicą, kiedy, jak długo i w jakim celu. Czy byłem członkiem różnych wymienionych stowarzyszeń i organizacji przed lub w czasie wojny. Kto z rodziny jest zagranicą, jakie kontakty są utrzymywane. Pytanie o volkslistę i pobyt w więzieniu już obligatoryjnie. Oraz dalsze, dziesiątki chyba pytań.
Przebrnąłem przez to wszystko, nieznacznie tylko koloryzując te miejsca drażliwe (już je poznawałem) i kwestionariusz został przyjęty w biurze personalnym. Ja jednak wiedziałem, że teraz obserwuje mnie już wielki brat (jakby się dzisiaj powiedziało).
W tym biurze miałem dobre szanse rozwojowe. Na wyrażoną wobec dyrektora prośbę, dostałem zbędną maszynę do pisania oraz miałem dobrą nauczycielkę w postaci pani rządzącej dalekopisem(!). Próbowałem wtedy też stenografii oraz czytałem, dużo czytałem. Dzięki książkom (zasługa dyr. Romera, bo to on mnie posyłał codziennie do biblioteki po książki dla siebie – i dla mnie) robiłem duże postępy w dalszym poznawaniu języka polskiego. Poznałem tam pracę biurową i miałem okazję zastanowić się nad funkcjonowaniem gospodarki planowej. Bo nasze biuro było jedynym dystrybutorem produktów tłuszczowych na całą Polskę – a do fabryk wtedy należała tylko produkcja.
Tutaj byłem świadkiem zjednoczenia dwóch Partii, nawet pomagałem stroić salę na akademię organizowaną z tej okazji. Tła i znaczenia tego procesu nie rozumiałem, jednak w tym czasie skrystalizował się we mnie pewien pogląd co do osobowości członków jednej i drugiej partii. I rzeczywiście wydawało mi się, że pierwsi są bardziej robotniccy, zaś drudzy inteligenccy. Moi dyrektorzy też pochodzili z różnych partii.
Po niecałym roku nasze biuro zostało przeniesione do Warszawy. Ja też dostałem przeniesienie, przeniesienie służbowe do Zjednoczonych Zakładów Przemysłu Gazów Technicznych, biura będącego od niedawna w Gliwicach. Tutaj szybko wspinałem się po drabince kariery. Zacząłem jako goniec, potem zostałem pracownikiem umysłowym w kancelarii i rejestrowałem pocztę przy- i wychodzącą łącznie z rozliczeniem się ze znaczków. Następnie przejąłem magazyn materiałów piśmiennych i mając akurat 17 lat, prowadziłem magazyn materiałów technicznych. To jednak dopiero po podpisaniu przez ojca oświadczenia, że to on odpowiada za ewentualne braki w magazynie. Braków nie było, ale i tak magazynierem niedługo byłem, bo po niecałym roku uznano, że odpowiedniejsze dla mnie miejsce pracy będzie we Wrocławiu. W tamtejszej wytwórni potrzebny był referent techniczny(!) i stąd na wiosnę 1951 r. przeniesiono mnie bezpardonowo właśnie tam.
Wrocław, miasto znaczone wojną jak mało które inne. Pole gruzów, z którego wystawały miejscami ocalałe albo znów odbudowane, szczególnie w śródmieściu, domy. Ja mieszkałem w Muchoborze Małym, w pusto stojącej willi dyrektora dawnej fabryki, w której jedynym wyposażeniem było moje łóżko, stół, krzesło i ubikacja z umywalką. Fabryką była wytwórnia acetylenu, a ubocznym produktem było wapno. Ona była częścią wytwórni wrocławskiej na ul. Krakowskiej, w której mieścił się zarząd i moje miejsce pracy. Paleta produkcyjna wytwórni obejmowała acetylen, tlen i kwas węglowy.
Kwas węglowy, chemicznie: CO2. Produkcja tego gazu oparta była na pełnym wykorzystaniu surowca, którym był koks. W kilku kilkunastometrowej wysokości wieżach adsorpcyjnych wyłapywano CO2 ze spalin opuszczających palenisko kotła. Po kolejnych krokach gaz zostawał sprężony i ochłodzony do postaci ciekłej. W tej formie napełniono go do zwyczajnych butli gazowych albo też gaśnic.
Wytwarzana z kolei w kotle para służyła do napędu maszyny parowej i sprzężonego z nią wałka transmisyjnego, biegnącego pod sufitem przez całą halę produkcyjną. Z niego pasami brały napęd poszczególne agregaty: pompy i sprężarki.
Dzisiaj tej wytwórni tam już nie ma. Jednak w 1951 r. ona nadawała ton na Dolnym Śląsku. Gdy zaszła potrzeba orzeczenia, co należy robić z nagromadzonymi w niektórych punktach skupu złomu butlami gazowymi - jej przypadło to zadanie. Zaś mi - uczynić to na peryferiach województwa. Kierownik mianował mnie po prostu ekspertem od butli gazowych, który umiał rozpoznawać butle, zawartość oraz ich stan. Ja wtedy objeżdżałem miasteczka i na składowiskach orzekałem, które butle przeznaczyć wprost do huty, które ze względu na „swój charakter“ muszą iść do wojska i które do naszej wytwórni celem przeglądu i ewentualnie ponownego wprowadzenia do obiegu.
To poważne zadanie oraz inne momenty w mej pracy uświadomiły mi znów, że muszę uzupełnić moje wykształcenie. Wypełniając np. pewien formularz energetyczny, wiedziałem, co pisać w rubrykach z prądem, napięciem i zużyciem (o tych wielkościach miałem już mgliste pojęcie), ale zastrzeliło mnie „cos fi“. Pytając kierownika o to pojęcie, uzyskałem wyczerpującą odpowiedź: „Pisz po prostu 0,7“. - Jednak moje pierwsze starania w kierunku ponownego zajmowania się nauką, której finansowa realizacja zresztą jeszcze była w chmurach, i tak przerwało krótkoterminowe powołanie do SP – do Służby Polsce. I ono skończyło moją dobrze zapowiadającą się pracę we Wrocławiu.
Praca w SP przy kopaniu kanału do Nowej Huty była ciężka i prymitywna, ale nie tylko dlatego przypominała mi pracę katorżniczą znaną z powieści. Dowództwo i starsze szarże wydawały mi się żywcem stamtąd wzięte (widać, już wtedy wojska nie lubiłem). Stąd z ulgą skorzystałem z możliwości pożegnania tej jednostki jeszcze przed końcem służby i przeszedłem do górnictwa. O szkole zasadniczej już wspomniałem i dlatego przejdę do następnego etapu mej pracy zawodowej.
Łęknica, kopalnia węgla brunatnego. Obok wydobycia odkrywkowego istniała tam też zwykła kopalnia podziemna. Bez szybu, tylko z upadową. I tam zacząłem swą regularną pracę pod ziemią.
Nie
wiem, czy istniała w Polsce druga, podobna kopalnia. Wydobywano
węgiel z niedużej głębokości, rzędu 50 metrów. Nadkład, strop
wyrobisk, był wyjątkowo niepewny. Stąd urabiało się węgiel
wyłącznie ręcznie, bez maszyn lub materiałów wybuchowych. Ja w
tym krótkim czasie mej pracy w węglu brunatnym przeżyłem jeden
nieplanowany zawał wyrobiska, tzw. filara. Ogólnie praca była
ciężka, niebezpieczna i marnie płatna.
Pamiętam
mego przodowego, rębacza (który prawie 8 godzin dziennie harował
kilofem) przy wypłacie miesięcznej. Gdy mu wręczano zarobek, ok.
600 zł, chłop się rozpłakał i postawił mi to retoryczne
pytanie: „Jak tym mam wyżywić moją rodzinę?“ (w lutym 1952
r.)
Kopalnia Gliwice. Dla mnie praca w Łęknicy skończyła się po ok. dwóch miesiącach. W Ministerstwie Górnictwa załatwiłem sobie przeniesienie do kopalni węgla kamiennego w Gliwicach i od pierwszego dnia zarabiałem tam jako młodszy rębacz ok. 800 zł miesięcznie! Pracowałem głównie w przodku chodnika kamienno-węglowego, gdzie moim zwierzchnikiem był rębacz strzałowy.
Praca dla filigranowego dziewiętnastoletniego młodzieńca była okresami bardzo ciężka. Chociaż tak samo odczuwał ją mój przodowy, repatriant z Francji, który szczyt swej formy życiowej dawno miał za sobą. Wiecznie trzeba było się spieszyć, bo dniówka trwała niewiele ponad 5 godzin, resztę czasu zajmowało dojście i dojazd. Ten w normalnych wagonikach na węgiel, po cztery osoby w jednym wagoniku, pojemności ok. 1 m³.
Chodnik kamienno-węglowy na Kopalni Gliwice był wyrobiskiem ograniczającym miejsce urabiania, zwane też filarem (chociaż raczej przypominał normalną ścianę), od góry i drugi od dołu. Chodnik wił się za pokładem węglowym z leciutkim spadkiem w kierunku szybu. W przodku mieliśmy przed sobą zawsze ukośnie przebiegający pokład o miąższości (grubości) 0,4 do 0,7 metra, zaś pod i nad nim skałę: strop i spąg późniejszego filara. Zadaniem dwuosobowej „brygady“ było uzyskanie postępu przodka w granicach ok. 12 centymetrów na dobę i człowieka. W tym celu należało wiercić otwory strzałowe, ładować je i odstrzelić. Najpierw w węglu, potem w skale. Urobek ładować do wózka (zawsze tylko do jednego, bo chodnik wyposażony był w jeden tor) odwieźć go do przekopu i przyprowadzić następny wózek. W międzyczasie przodowy już majstrował przy obudowie drewnianej, stemplach i kapie. To znaczy mierzył i przycinał. Później, co drugi czy trzeci dzień ustawiono jeden komplet obudowy.
Szybko staliśmy się zgranym zespołem, przodowy powierzył mi również prace przy „strzelaniu“, tzn. nabijanie otworów, przycinanie lontów dla uzyskania odstępów czasowych pomiędzy poszczególnymi wybuchami i największą frajdę na koniec „szychty“, przy odpalaniu całości za pomocą „maszynki“, zapalarki elektrycznej. W odległości kilkunastu metrów, będąc ukrytym w jakimś zagłębieniu za stemplem i plecami do przodka, trzeba było przekręcić odpowiednio rączkę zapalarki i liczyć wybuchy. Potem ja łapałem niezręczny i kobylasty pojemnik z resztą materiału wybuchowego i spiesznie udawałem się w kierunku pociągu, by umożliwić przodowemu uspokojenie sumienia i zorientowania się w dymie powybuchowym czy odstrzał zrobił całą robotę. Jeśli tak było, dogonił mnie chyżo, bo bez bagażu jeszcze przed pociągiem i zadowolony pokiwał głową. Jeśli nie, poznałem to po jego naburmuszonej twarzy i wiedziałem, że w następny dzień będziemy mieli więcej i cięższej pracy.
Zdarzało się, że mój hajer (rębacz) zachorował. Wtedy sztygar przydzielał mnie do brygady filarowej, tej, która odpowiedzialna była za właściwy fedrunek (urabianie, wydobycie) węgla. Tamtejszy przodowy decydował, czy będę pod bunkrem, czyli na dole, czy przy dostarczeniu drewna, czyli na górze – albo jedno i drugie.
Filar w kopalni Gliwice. Szczególna forma wyrobiska i sposób urabiania. Specyfika związana była z małą miąższością pokładu, w którym nawet klęczenie nie było możliwe. Stąd eksploatowano tylko te cienkie pokłady, w których na skutek ich nachylenia rozdrobniony węgiel sam posuwał się w dół. Górnik kruszący młotem pneumatycznym caliznę węglową leżał na plecach lub na boku, opierając się stopami o stemple. Front filara, czyli calizny, ciągnął się od górnego do dolnego chodnika, jednak nie ciągłą linią tylko uskokami. Każdy z górników pracował zatem we wnęce, która chroniła go przed kęsami węgla lecącymi lub zsuwającymi się z góry.
Praca przy dostarczeniu drewna na miejsce pracy na początku zmiany wymagała dużej gimnastyki, wspinania się i zjeżdżania w dół, bo długość filara była znaczna, średnio 70 metrów. Dobrze, jeśli górnicy przy tym pomagali. Bo ujarzmić kilkanaście kap, kilkadziesiąt stempli, lampę karbidową i własne ciało w tym nachylonym terenie nie było łatwym zadaniem. Szczególnie wobec małej wysokości wyrobiska, uniemożliwiającej szereg normalnych ruchów. Zdarzały się takie obniżone odcinki wyrobiska, które nie pozwalały na obrócenie się z pleców na brzuch lub na bok. Wtedy czasami już hełm zakleszczał się swoim daszkiem między stropem i spągiem, i przejazd przez takie miejsce musiał odbywać się ze skręconą na bok głową. Tak niskich miejsc przy samej caliźnie nie było (bo górnicy ewentualnie przybierali troszeczkę kamienia), natomiast kilka metrów od frontu, w rejonach, w których obracał się drzewiarz, górotwór już zaczynał działać.
Odpowiedzialniejsza była praca pod „bunkrem“, miejscem, w którym gromadził się wewnątrz filara urabiany węgiel. Od chodnika dzieliła go warstwa desek nad kapami obudowy chodnika, czyli w „suficie“ chodnika. Jedna deska była ruchoma, można ją było od dołu przesunąć na bok i wypuścić nagromadzony węgiel do podstawionego wózka. Do rzemiosła bunkarza należało ocenić ilość potrzebnych na zmianie wózków oraz podciągnąć je odpowiednio wcześnie w końcową część chodnika, poza bunkier. Tak, żeby nie dopuścić do nagromadzenia się większej ilości urobku w bunkrze. Bo to groziło negatywnymi konsekwencjami: Znaczny ciężar utrudniał manipulowanie deską, zaś to groziło zasypaniem wózka. Uwolnienie go wtedy łopatą spod hałdy węgla w tym ciasnym otoczeniu było olbrzymim wysiłkiem – i stratą czasu. Bo z góry sypał się dalszy węgiel! Jeszcze gorzej, jeśli coś takiego zdarzyło się przez zablokowanie wylotu zabłąkanym stemplem lub kawałkiem deski.
Higiena pracy w tym miejscu była fatalna, bo strumień wysypującego się węgla wydzielał taki kurz, że płomień karbidówki zawieszonej w odległości metra zupełnie zanikał. Stopień napełnienia wózka należało ocenić słuchem lub dotykiem. Węgiel wydobywany w Gliwicach był tłusty i stąd odpowiednio trudny do wymycia ze skóry. Górników gliwickich łatwo było poznać na ulicy – każdy z nich miał zaczernione oczy, których przy jednym myciu nie można było doprowadzić do czystości.
I pozostawał jeszcze koniec zmiany dla pracującego pod bunkrem. Jeśli nie zdążył wypróżnić bunkra na czas, dosięgały go złorzeczenia górników wewnątrz filara. Bo oni wszyscy zebrali się tam, by przez otwór wysypowy wydostać się znów na prawie normalny świat, po pięciu godzinach leżącej pracy.
Pierwsze pytanie przodowego, gdy już wygramolił się z bunkra, było pytaniem o ilość napełnionych wózków. Na ogół zawsze mu było za mało, ułagodzić go można było wiadomością, że jeden wózek został naładowany łopatą w nieczynnym na tej zmianie przodku chodnika.
Ten odcinek mojej pracy w Gliwicach był okresem poznawania ciężkiej pracy i obfitował on oczywiście jeszcze w szereg innych zdarzeń, łącznie z małym wypadkiem. Jednak skończę tu tą opowieść o mojej mniej kwalifikowanej pracy.
Właściwie dopiero po studiach poznałem „normalne“ życie zawodowe, w którym już nie górnictwo miało dominować, ale to, co mnie pasjonowało już bardzo wcześnie, jeszcze w dzieciństwie i dojrzało w technikum i na uczelni: elektryka!
Łabędy - Trafiłem do Walcowni Metali w Łabędach, zanim jeszcze napisałem pracę dyplomową. Przyjęty na staż, niebawem pełniłem funkcję mistrza pogotowia elektrycznego w zakładzie z dużą, naprawdę dużą paletą różnych urządzeń elektrycznych. Były tam proste walcarki napędzane zwykłymi silnikami, różne rodzaje pieców oporowych i indukcyjnych, zwijarki, walcarki z napędzanymi zwijarkami i odwijarkami, jedna duża walcarka nawrotna z silnikiem wolnoobrotowym w układzie Leonardo-Ilgnera i jeszcze różne inne urządzenia. Oczywiście rwałem się do poznania urządzeń i maszyn, w czym pomógł mi „mój“ jeszcze przedwojenny pracownik, który znał zakład i jego zakamarki bardzo dobrze.
To
on zwrócił mi uwagę na zestaw wycofanych z użycia maszyn:
kilkuset kilowatowego generatora prądu stałego sprzęgniętego z 6
kV silnikiem pierścieniowym. Było to w momencie, gdy wysiadła
główna prądnica jedynej w Polsce walcarki przygotowującej
surowiec dla walcarek folii aluminiowej i dyrekcja zakładu znalazła
się w sytuacji bez wyjścia. Naprawa mogła być dokonana
najwcześniej za rok, zaś próba ściągnięcia nowej maszyny od
producenta w ZSRR okazała się zupełnie utopijna. I wtedy zrodził
się szalony prawie pomysł:
Integracja
obcej, starej maszyny do istniejącego nowoczesnego układu
regulacyjnego z kilkunastoma maszynami, w tym dwie amplidyny! Wstępne
czyszczenie wskazanych maszyn, ocena ich danych charakterystycznych i
zgrubne pomiary elektryczne poprzedziły moją wizytę u
zwierzchnika. Jemu wyłożyłem ten pomysł, ale natrafiłem na duże
opory. Porozumiewał się z dyrekcją i chyba ta go przekonała, że
warto zaryzykować przeprowadzkę tych kilkutonowych maszyn –
najpierw do czyszczenia i suszenia w hali maszyn walcarki Duo i
potem przy pomocy specjalnie zamówionego kranu kolejowego do miejsca
przeznaczenia. Suszenie tak dużych maszyn i kontrola izolacji była
dla mnie pierwszym orzechem do zgryzienia. Przywołałem do pamięci
swą wiedzę o niuansach pracy silnika asynchronicznego i suszyłem
go elektrycznie stratami przy niskim napięciu. Istotny był wynik
operacji: Obie maszyny wykazywały poprawne właściwości
elektryczne i mechaniczne i ostatecznemu uruchomieniu przy napięciu
nominalnym pozornie nic nie stało na przeszkodzie.
Pozornie,
bo wtedy, przy ok. 50 % obrotów nominalnych zaczęły wraz z kurzem
wylatywać iskry pod dach hali. Wystartowałem i pobiegłem te
kilkanaście metrów do celki wysokiego napięcia, z której zasilany
był zespół i nacisnąłem czerwony guzik. Koniec prób? - Nie.
Szybko zorientowałem się, że to transport naruszył geometrię
starej konstrukcji silnika z oddzielnie montowanymi łożyskami.
Trochę pracy przy ponownym ustawieniu wirnika i powtórzyliśmy
próbę: Wszystko w normie! Odczekałem
pewien czas, by przystąpić do zdejmowania charakterystyki prądnicy.
Niestety tu było gorzej: już przy ostrożnym jej wzbudzaniu,
wymknęła się natychmiast spod mojej kontroli i prąd w obwodzie
głównym gwałtownie narastał, na kolektorze pojawił się ogień!
Dobrze, że taką ewentualność w swej podświadomości wziąłem
pod uwagę: ruch ręki do pracownika przy tablicy rozdzielczej i ten
błyskawicznie spowodował otwarcie stycznika w obwodzie głównym
maszyny i przerwanie prądu o natężeniu kilku kiloamperów z
odpowiednim, oczywiście, hukiem. Konsternacja
ogólna, ja zaś zabrałem się do mierzenia i weryfikacji moich
założeń. Bez skutku pozytywnego. Maszyna nadal prowadziła swoje
własne życie. Nie oponowałem, gdy dyrektor wezwał pomoc z
Politechniki i rzeczoznawcę maszyn z zakładu remontowego. Ci
obchodzili, mierzyli, sprawdzali, ale również bez skutku. Odeszli,
zwalając winę na wiek maszyny. Ona rzeczywiście miała swój wiek,
z jawnymi jeszcze biegunami i takimi też przewodami łączącymi
poszczególne bieguny.
Ciekawskich
wokół naszych prób było coraz mniej i ja dyskutowałem sprawę po
raz który ze swoim pracownikiem. Doszliśmy do wniosku, że warto
raz jeszcze obejrzeć maszynę od spodu. Wcisnął się pod nią,
stękał, potrzebował dodatkowego światła, aż wreszcie orzekł:
„Tą małą brechę (sztamajza, łom) poproszę, bo wygląda mi to
na zwarcie dwóch szyn“. Powyginał, wsunął izolację i wylazł
spod maszyny. Następna próba w małym gronie – i maszyna
zachowuje się zgodnie z przewidywaniami! Teraz szybko
przeprowadziłem potrzebne pomiary, dokonałem nastaw w obwodach
regulacyjnych i poprosiłem mistrza o próbną obsługę walcarki.
Ten zwołał ludzi i późnym popołudniem walcarka ruszyła.
Najpierw luzem, a gdy wszystko wyglądało normalnie, już z blachą.
Wolno, wszystko funkcjonuje. Szybciej też. Ale przy ok. 70 %
szybkości maksymalnej blacha się urywała. Był wieczór i
zostawiłem obsługę z zaleceniem nie dochodzenia do prędkości
krytycznej. Nie
pamiętam, czy mi się o walcarce śniło, wiem tylko, że następnym
rankiem szedłem prosto do hali z „moją“ walcarką. Wchodząc na
halę, oniemiałem: zapomniany już widok wielkich zwojów walcowanej
blachy aluminiowej wprowadził mnie w nastrój prawie że euforyczny.
Moje późniejsze rozmowy z szefem przebiegały w podobnej
atmosferze, jednak moja propozycja dalszego dopasowywania maszyny do
układu spotkała się z kategoryczną odmową. Już żadnych
eksperymentów, 70 % wystarczy do wykonania planu rocznego!
Zgodziłem się z tym stanowiskiem chętnie, bo sam nie byłem pewien
dalszych sukcesów. Zadowolony dyrektor dał nam premię. Ja dostałem
miesięczny zarobek (1800 zł), szef mój, za przytaknięcie, tylko
kilkaset złotych mniej, zaś moi pracownicy już wyraźnie mniej. Historia
ta ma swoją puentę. - Ten dodatkowy zestaw maszynowy pracował
do powrotu z remontu generatora oryginalnego, było to chyba po dwóch
latach. Nie będąc już pracownikiem zakładu, miałem tam interes
i zajrzałem do dobrze mi znanej hali maszyn. I co ja tam widzę? Pod
wybudowanym wewnątrz hali zadaszeniem stoi sobie staromodny
generator z silnikiem. Co? Dlaczego? „Dach hali przy dużym deszczu
w tym miejscu przecieka“, mówi mi mistrz. „Ale po co maszyny tu
jeszcze stoją?“ - „No, bo generator mógłby przecież znów
nawalić ...“ Drugi
wart wspomnienia epizod mej pracy w Łabędach to asysta przy pracy
naukowo-badawczej, przeprowadzonej przez Instytut Metali Nieżelaznych
na innej walcarce: Kwarto Robertson do blach cienkich.
Inż.
Czaplicki dyskutował ze mną co kilka dni postęp pracy i utrwalił
jej wyniki w obligatoryjnym sprawozdaniu. Uważał mój wkład za
tyle istotny, że mianował mnie współautorem pracy - co w
konsekwencji doprowadziło później do zmiany mego miejsca pracy:
Załatwiono mi „przeniesienie służbowe“ do instytutu. Tutaj
wsunę dygresję, szereg zdarzeń o wspólnym mianowniku, mających
zasadniczy wpływ na kształtowanie mego dalszego życia. Pierwsze z
tego szeregu miało miejsce w tym właśnie czasie. Namiastka
dalekiego świata: NRD. - Był rok 1961, a ja
dopiero raz nieśmiało wyjrzałem poza granicę polską - z
wycieczką studencką na Węgry. Teraz miałem motor, odrobinę
„drobnych“, wiele zapału i co najważniejsze: taki sam zapał ze
strony mojej żony. Załatwiła zaproszenie kuzyna spod Drezna oraz
szereg dalszych, żmudnych formalności w Polsce i stąd w lipcu
mieliśmy dwa paszporty zezwalające nam na odwiedzenie NRD. Byliśmy
podekscytowani, docierając w Zgorzelcu do przejścia granicznego.
Mała kanciapa WOP-u i urzędnika celnego po polskiej stronie i
takaże za Nysą w Görlitz. Przekroczyliśmy granicę bez problemów
i po raz pierwszy prowadziłem motor w obcym kraju. Mieszkając pod
Dreznem, zwiedziliśmy szereg miast i zapuściliśmy się też do
Berlina. Chcieliśmy zbadać prawdziwość pogłoski, że obywatele
polscy mogą przekroczyć granicę do Berlina zachodniego. Z pewnym
napięciem podjechałem do jednego z przejść ulicznych (wyraźnie
oznakowanego już z daleka) i zatrzymałem się posłusznie na znak
enerdowskiego wojskowego: „Dokumenty proszę – i dokąd podróż
prowadzi?“ - „Tam, na drugą stronę“ usłyszał zgodnie z
prawdą. „Ostrzegam państwa, że opuszczacie teren Niemieckiej
Republiki Demokratycznej“, powiedział tonem, który 19 lat później
miałem usłyszeć raz jeszcze, z ust polskiego urzędnika. Ale teraz
odebrałem te słowa jak muzykę: następny świat nam się
otworzył! Przejechałem następne kilkadziesiąt metrów i myślałem
właśnie zatrzymać się przy zachodnim policjancie, kiedy ten się
odwrócił i odszedł. Byliśmy na zachodzie. Miałem
na ten wypadek adres znajomej. Bez wielkiego szukania dotarliśmy do
niej i uruchomiliśmy drugą część planu. Mianowicie telefon do
Lucyny, siostry Heleny, w Hamburgu i omówienie spotkania w Berlinie
za tydzień. Potem wróciliśmy do Drezna, realizowaliśmy resztę
naszego programu turystycznego, by dwa dni przed spotkaniem znów być
pod Berlinem.
Z
powodu ulewy, objazdów i odmowy puszczenia nas przez przejście
bezpośrednio z terenu NRD, dopiero późnym wieczorem. Na ostatniej
kropli benzyny dojechałem do stacji i potem już na czucie
przepychałem się przez śpiące i ciemne miasto na zachód.
Natrafiłem na jakieś przejście na odludziu (takie miałem
wrażenie) i tam, po półgodzinnym badaniu naszych dokumentów i
telefonowaniu do kogoś widać kompetentniejszego, puszczono nas w
dalszą drogę. Ta była dalej pustkowiem, pasem po ruinach. Aż po
dwustu chyba metrach, zupełnie nagle, znaleźliśmy się w innym
świecie: jasnym, z kolorowymi reklamami i normalnym ruchem ulicznym.
Zatrzymałem motor przed jakimś kinem, by na planie zorientować
się, gdzie właściwie jesteśmy. Ale zanim zdołałem wysupłać
plan miasta z mokrego ubrania, zatrzymał się za nami samochód,
wysiadł gość i zapytał czy nam może pomóc! Byłem zaskoczony i
wyjaśniłem, że szukam Kurfürstendamm, bo tam w pobliżu mamy
kwaterę. „Nie ma problemu, proszę jechać za mną, jest niezbyt
daleko“. Pokiwałem mu potem jeszcze i z początkiem nocy byliśmy
na miejscu. Odebraliśmy
Lucynę z Tempelhof, śródmiejskiego lotniska, spędziliśmy z nią
dwa dni na rozmowach
i zwiedzaniu miasta. Potem odleciała i my późnym popołudniem 12.
sierpnia 1961 roku ruszyliśmy w kierunku Drezna. Tym razem chciałem
granicę zachodniego Berlina przekroczyć w miejscu bardziej
reprezentacyjnym i pojechałem przez Bramę Brandenburską. Tu, o
dziwo, nikt nas nie zatrzymywał, tylko zostaliśmy przemachani.
Sprawa dla nas wyjaśniła się następnego dnia: W nocy zamknięto
granicę i rozpoczęto budowę muru! Nasza
ówczesna eskapada zaowocowała jeszcze akordeonem, kupionym w NRD za
równowartość 100 marek zachodnich od Lucyny a sprzedanym w Polsce
za znaczną dla nas kwotę.
W
następnych latach, z chwilą wprowadzenia wpierw tzw. wkładek
paszportowych i potem już tylko pieczątki w dowodzie osobistym,
wyprawy do NRD stały się dla nas rutyną. Bazy mieliśmy w kilku
miejscowościach, główną u kolegi w Dreźnie. Tak nas Trabant
woził dwa do trzech razy w roku, w tamte strony umożliwiając
pokryć różne potrzeby. W tamtych latach sklepy w NRD były
wyraźnie lepiej zaopatrzone niż w Polsce. Ale każda reguła ma swe
wyjątki. Tak załatwiłem koledze niedostępny w NRD piec gazowy do
ogrzewania etażowego z ubocznej produkcji zakładu z okolic Pszczyny
czy Tych. Z kolei on kupił mi nieznany w Polsce węglowo-elektryczny
piec kuchenny. O przygodach przy przewozie tych dużych, raczej nie
przeznaczonych na eksport artykułów już nie wspomnę. W
każdym razie niebawem byłem ekspertem od podróży prywatnych do
NRD, „wynajmowanym“ przez znajomych, którym służyłem radą,
językiem i wiedzą o możliwościach handlu i rzemiosła tamże.
Proszę sobie wyobrazić, tam nawet naprawiano parasole! Ale
moje życie codzienne toczyło się w Gliwicach, a prywatne od 1960
roku w Pyskowicach i stąd wrócę do tych lat. Instytut
Metali Nieżelaznych w Gliwicach, miejsce mojej nowej
pracy przez następne 5 lat. Chociaż szybko awansowałem, poznałem
dużo nowego, nigdy nie miałem tam tej prawdziwej satysfakcji z
wykonanej pracy. Szybko się zorientowałem, że instytut był
placówką naukową, ale jego prace były często wydumane, nakazane
z góry i bez żywotnej potrzeby zakładu, dla którego dana praca
była wykonywana. I to nawet wtedy, gdy zakład pod presją
zjednoczenia występował o takie czy inne badanie, unowocześnienie
czy opracowanie nowej metody. Dlatego też bardzo często pozostała
to praca na papierze, do odłożenia „ad acta“. Bo wtedy zakład
nie miał kłopotów z wdrożeniem i ewentualnym zakłóceniem przy
wykonywaniu planu produkcyjnego. I nie wyliczę, ile różnych takich
prac wykonałem w instytucie jako autor albo współautor.
Jednak
nie tylko ta jałowa praca nie pozwoliła mi pracować z pełnym
entuzjazmem. Odczułem tam także minusy, jakie niosło autochtoństwo
ze sobą. - Jednym z nich było rozmowa ze sekretarzem POP.
Zaskoczył mnie pytaniem, dlaczego w domu rozmawiamy z dziećmi po
niemiecku. I tak jak moje pytanie o źródło tej informacji
pozostała bez odpowiedzi, tak widocznie i jego nie przekonało moje
tłumaczenie, że wychowanie dwujęzyczne ma swoje zalety. Może
dlatego nie przekonało, bo tym drugim językiem był niemiecki. -
Innym negatywnie zapamiętanym epizodem była odmowa poparcia mego
podania o skierowanie na praktykę w BBC w Szwajcarii - czyli dalszy
ciąg mych negatywnych doświadczeń politechnicznych. Stąd
bez oporów pożegnałem się instytutem, gdy zaproponowano mi w 1967
r. pracę w zakładzie politechnicznym. Zakład
Doświadczalny Elektroniki i Mechaniki Precyzyjnej przy
Politechnice Śląskiej w Gliwicach. Początek
mej pracy tu był dwuetapowy. Najpierw ściągnął mnie jego szef,
inż. Józef Wajchenig pod pozorem pracy półetatowej, a dopiero gdy
wykonałem „sztukę czeladniczą“: prototyp automatycznego mostka
Wheatstone'a, zaproponował mi pracę na stanowisku kierowniczym. Ale
i ta funkcja też była raczej tylko nominalną, główną pracą
miała być rzecz niecodzienna: „Bo wie Pan, my mamy tu taką inną
robotę. W zakładzie zebrało się kilku ludzi, którzy niezależnie
od realiów gospodarki planowej, z dala od instytutów, zjednoczeń,
ministerstw oraz szczególnie od funkcjonariuszy
partyjnych i nawet własnego Senatu, chcą coś rzeczywiście
potrzebnego postawić na nogi. Tak sobie, obok swej normalnej pracy
zawodowej, swoją siłą i swoim umysłem, oraz ...tu trzeba to
wypowiedzieć, potencjałem produkcyjnym i materiałowym, jakim
dysponował uczelniany zakład doświadczalny. Mianowicie ma to być
płuco-serce dla Akademii Medycznej w Zabrzu.“ Płuco-serce,
czyli maszyna do pozaustrojowego krążenia przy operacjach na
otwartym sercu. Od idei do realizacji w owych czasach, przede
wszystkim ze względu na ubogi rynek materiałów konstrukcyjnych,
była daleka droga. Gdyż nawet te w zasadzie dostępne, były
faktycznie obwarowywane długimi terminami dostawy. Droga do gotowego
prototypu zatem była długa i żmudna, jednak na końcu uwieńczona
aparatem, który przeszedł wszystkie próby i znalazł zastosowanie
w klinice Akademii Medycznej w Zabrzu. Ale jeszcze przed tym momentem
sprawa się wydała i oficjalne przekazanie aparatu odbyło się z
udziałem mediów i wysokich przedstawicieli obu uczelni. Oczywiście
na tym nasza praca się nie skończyła, nadeszły miesiące i lata
obserwacji maszyny, asystowania przy operacjach i przenoszeniu
doświadczeń do udoskonalenia konstrukcji. Powstał następny model
i wyprodukowano krótką serię aparatów. Ja byłem wtedy już
prowadzącym ten temat i częstym gościem w Klinice Kardiologicznej
w Zabrzu, „pomocnikiem technicznym“ prof. Paliwody. Doszło do
tego, że samodzielnie prowadziłem krążenie w Klinice Chorób
Zakaźnych w Bytomiu podczas cyklu prób wymiany krwi u pacjentów
chorych na żółtaczkę zakaźną. Podsumowując
ten rozdział płuco-serca w realiach PRL-u, chciałbym podkreślić
takie dwa momenty: - Z jednej strony planowo zorganizowany,
bezwładny aparat państwowy, działający niby w interesie człowieka
jednak w rzeczywistości niezdolny do zapewnienia ludziom chociażby
optymalnych szans leczenia (przykładowo sprawa tego aparatu, ale
bardziej jeszcze przy aparaturze do dializoterapii, o czym jeszcze
będzie mowa) - a z drugiej inicjatywa oddolna ludzi czułych na
takie problemy i widzących możliwość działania nawet w ramach
istniejącego aparatu państwowego. Pisząc
tylko o płuco-sercu, przedstawiłbym Zakład Doświadczalny
Elektroniki i Mechaniki Precyzyjnej bardzo jednostronnie, nie
oddałbym być może należnego szacunku zespołowi jego
utalentowanych i ofiarnych pracowników, poniekąd potomków tradycji
przedwojennej Politechniki Lwowskiej. To, co staraniem prof. Edmunda
Romera zaczęło się w 1947 roku z 3ma pracownikami jako zakład
naprawy przyrządów oraz konstrukcji prostych urządzeń do
organizujących się laboratoriów uczelnianych, miało się
systematycznie rozwinąć do zakładu produkującego specjalizowaną
aparaturę i to z załogą znacznie przekraczającą 200 osób. Pod
kierownictwem inż. Józefa Wajcheniga, gł. konstruktora inż.
Rudolfa Wojnara z jego biurem konstrukcyjnym (tu Günter Voelkel),
mając oparcie w dobrze sortowanym wydziale mechanicznym z właściwą
kadrą, opracowano w zakładzie paletę ponad stu wyrobów,
produkowanych w małych lub i dużych seriach, w tym: szeroki
asortyment przyrządów pomiarowych, precyzyjne oporniki, ogniwa
normalne, przerywacze synchroniczne, maszyny analogowe, monitory,
maszyny dydaktyczne i wiele innych, unikalnych na skalę krajową
urządzeń. Tyle
pozytywnego o tym niecodziennym zakładzie. Ale jak to w życiu bywa,
realia PRL-u dosięgły i ten zakład. Dla mnie zaczęło się to
około roku 1970. Mój szef, w międzyczasie już starszy
przyjaciel, zaczął mówić o swym przejściu do innego zakładu. I
wyszła sprawa następcy. Delikatnie wypytywał mnie o moje plany
życiowe oraz - bardzo istotny temat w owych czasach – czy nie mam
zamiaru wyjechać do Niemiec. Zgodnie z moim ówczesnym przekonaniem
zaprzeczyłem. I wtedy ujawnił swój zamiar proponowania mnie jako
następcy. Nie sprzeciwiłem się, bo w przeszłości zastępowałem
go już w czasie urlopu czy choroby.
Jednak
biurokracja uczelniana w gorsecie partyjnym już miała inne plany z
prosperującym i dodającym uczelni dodatkowego splendoru zakładem.
Wyszła sprawa rozbudowy kierownictwa, ale pod egidą partii, której
kierownictwa zakład był dotąd praktycznie pozbawiony. I do tego
konceptu nie pasował bezpartyjny i do tego jeszcze od urodzenia
gliwiczanin. Odmówiono inż. Wajchenigowi realizacji jego wizji
zakładu i posadzono na jego miejscu nowego dyrektora, ściśle
partyjnego, ale bez wszelkich dalszych walorów dla zakładu. Szef
mój, zanim odszedł do INCO w Pyskowicach, pełnił w tym układzie
niedługo jeszcze funkcję kierownika technicznego.
No,
i była jeszcze fontanna przed budynkiem, instalowana staraniem
dyrektora.
W
zakładzie wtedy już zapanowała stagnacja i następował powolny
jego upadek. Ja jednak już wcześniej się z nim pożegnałem ... Śląski
Ośrodek Techniki Medycznej w Zabrzu był następnym
etapem mej działalności. Dostałem się tam przez byłego mojego
wychowanka, Edka, który zrobił karierę drogą partyjną. Zadzwonił
do mnie, powiedział, że pracuje w tworzącym się zakładzie
techniki medycznej w Zabrzu i tu potrzebują dyrektora technicznego.
„Interesuje Cię to?“ - Tak, powiedziałem. „To
przyślę samochód po ciebie, porozmawiamy“. Był samochód,
porozmawialiśmy, także z dyrektorem naczelnym, kilka dni później
z dyrektorem zjednoczenia w Warszawie i prawie od zaraz (bo 18.IX.74
r.), na mocy przeniesienia służbowego, pracowałem już w Zabrzu.
Poznawałem ludzi i pierwsze tam już wytwarzane wyroby. Zakład był
w fazie organizacji i rozrzucony po Zabrzu, jednak wielki budynek z
przyłączoną halą produkcyjną już był w budowie.
Upłynął
tydzień, drugi, a mego listu angażującego nie było, za to rozmowa
z dyrektorem naczelnym, która sprawiała mu widoczną
nieprzyjemność. „Wie Pan, ...pański angaż zablokowany został
w komitecie miejskim“. Moje pytanie o powód tego skwitował
wzruszeniem ramion i wyjaśnieniem, że komitet partii zatwierdza
każdą pozycję kierowniczą. I dodał: „Proszę się nie
martwić, dla pana niedużo się zmieni – my pana mianujemy głównym
specjalistą z umówionym już wynagrodzeniem“. Pomyślałem
tylko krótko i zadecydowałem: „Tak, w porządku!” Gdyż
innego wyjścia praktycznie i tak nie miałem. Później, po głębszym
przemyśleniu sprawy, doszedłem do wniosku, że jest to nawet lepsze
dla mnie rozwiązanie.
Tak
też było w rzeczywistości, jednak pytanie: „dlaczego?“
mnie nadal korciło i nie dawało spokoju. I „uruchomiłem“
zasłużonego Edka, by on po linii partii postarał się o uchylenie
rąbka tajemnicy wokół tej odmowy. Zrobił to i miał okazję
przeczytać poufną opinię, ściągniętą z Politechniki Śląskiej
i napisaną przez mego byłego dyrektora. „Wiesz, co on ci tam
napisał? - W dobrej w całości opinii pierwsze zdanie mówiło o
twojej znajomości języka niemieckiego, jako że jesteś
autochtonem. Zaś pierwszy sekretarz, musisz wiedzieć, jest bardzo
antyniemiecko nastawiony.“ Wiedziałem teraz. I przeszedłem
nad kolejnym „wyróżnieniem“ do porządku dziennego. Miałem też
dalszy przyczynek do mych wątpliwości co do poprawnych struktur
gospodarczych w tym ustroju. Jakiś
czas potem te okoliczności zostały potwierdzone na propagandowym
zebraniu załogi z jakieś tam okazji. Przeciwstawiłem się tam
zamiarowi wysłania na targi mediolańskie partii jeszcze
niewypróbowanych monitorów do intensywnego nadzoru. Moje obiekcje
zostały kwieciście zmiecione przez dyrektora inwestycji, chyba
ówczesnego sekretarza partii. Po zebraniu jednak podszedł do mnie i
powiedział: „Wiem, że masz rację, ale Komitet
Miejski oczekuje, by nasze aparaty były tam wystawione“.
I co? Obaj mieliśmy rację. Wszystkie aparaty na wystawie i próbach
klinicznych wysiadły i rynek włoski dla nas był zapaskudzony. Ale
teraz o pogodniejszych sprawach. - Jako główny specjalista do spraw
techniki medycznej miałem do załatwienia cały szereg spraw
specjalnych, przekazanych mi przez dyrekcję. Do tych przyjemnych i
pouczających należały wyjazdy zagraniczne. Tu w Zabrzu dostałem
swój pierwszy w życiu paszport, co prawda tylko służbowy i tylko
na kraje socjalistyczne. A jednak już posmak wielkiego świata! I
dzięki Wiktorowi, memu „następcy“ na stanowisku dyrektora,
korzystałem z niego nawet kilka razy w roku. Byłem na wystawach,
konferencjach, posiedzeniach RWPG, targach oraz dwustronnych
uzgodnieniach. Poznałem kraje ościenne i byłem nawet w
Kazachstanie. Na każdym
z tych wyjazdów żyłem bardzo oszczędnie, by za niewydane
pieniądze kupić jakiś prezencik
Helenie, mojej żonie. Bo tak się jakoś złożyło, że wszędzie
można było kupić coś, czego w Polsce nie było... Ale
w międzyczasie też pracowałem: Sztuczna
nerka. Krótko po moim przybyciu do Śląskiego Ośrodka
Techniki Medycznej dogoniła mnie „nerka“. Aparat do
dializoterapii opracowany przez zespół (i ja tam maczałem moje
palce) Politechniki Śląskiej na zasadach podobnych co w swoim
czasie płuco-serce. Zadanie tu było jednoznaczne: Dopracowanie
dokumentacji, wprowadzenie koniecznych zmian, wyprodukowanie trzech
prototypów do prób medycznych i technicznych. I w perspektywie
wyprodukowanie pierwszej serii (25 sztuk).
I
tu zaczęła się zabawa. O kłopotach materiałowych, czasach
oczekiwania na potrzebny materiał w gospodarce planowej już
pisałem. Jak załatwić zatem te rzeczy konkretnie: zamówić
materiał na trzy zestawy, poczekać na dostawy, wyprodukować
aparaty, przekazać do badań, poczekać na wyniki i potem wszystko
od początku? I liczyć czas w latach? Nie! Mając przed oczyma
sytuację w szpitalach, starałem się o logiczniejsze rozwiązanie.
Wraz ze swoim zespołem pracowaliśmy na szerokim froncie: Produkcja
prototypów równolegle z dokumentacją, uzgodnienia i gładzenie
burz w zespole politechnicznym i zakładzie doświadczalnym
zjednoczenia, szukanie nowych materiałów i badania laboratoryjne,
opieka nad prototypami w szpitalach i walka o materiały na serię –
wszystko, aby w możliwie krótkim terminie oddać serię.
Wiedziałem,
że lecznictwo polskie cierpi na brak aparatury dializacyjnej.
Naocznie przekonałem się jednak o tym podczas pewnej wizyty w
katowickiej Klinice Nefrologicznej. Miałem umówioną rozmowę z jej
kierownikiem, prof. Kokotem. Musiałem w sekretariacie kilka minut
poczekać, aż wyszedł mężczyzna, z wyglądu górnik. Wszedłem i
profesor wskazał mi milcząco krzesło. Tak siedzieliśmy pewien
krótki czas, aż on się jak gdyby otrząsnął i wskazując głową
drzwi, powiedział: „Właśnie podpisałem kolejny wyrok śmierci“.
Byłem zszokowany, ale widać, zrobiłem też wrażenie
niepojmującego. Bo profesor wyjaśnił: „Ten człowiek potrzebuje
regularnej dializy. Nasze nerki chodzą na trzy zmiany, bez przerwy.
Nikogo nie możemy już przyjąć. Dokąd on ma pójść?“ I po
pewnym czasie: „Zróbcie coś, pospieszcie się!“ Ale
sprawy w zakładzie uległy zahamowaniu: Aparaty wykonane z surowców
dostępnych na rynku krajowym były gotowe, ale brakowało odrobinę
importowanej elektroniki, wartości kilku czy kilkunastu dolarów na
jedną sztukę. Tego nie dało się przeskoczyć. Odrobinę
wcześniej (1977 r.) dostałem po długich staraniach paszport i wizę
na prywatny wyjazd czasowy do Niemiec. Wykorzystałem go m.in. do
nawiązania kontaktu z szefem Kliniki Nefrologicznej Uniwersytetu
Technicznego w Akwizgranie. Ten zaś zaprosił mnie na całodzienny
pobyt w klinice. Poznałem nowoczesną aparaturę, warunki, w których
są dializowani pacjenci, liczby wokół tej terapii w Niemczech oraz
najbardziej frapujący mnie fakt szerokiego zasięgu terapii
domowej, przy której pacjent ma swój aparat w domu! Po
powrocie do Zabrza mieliśmy w zespole wiele tematów do rozmów i
fragmenty moich spostrzeżeń wpłynęły do bieżących prac nad
aparatem. Ale jeszcze druga rzecz dojrzała, mianowicie napisałem
dłuższy artykuł dla „Problemów Techniki w Medycynie“,
czasopisma Ministerstwa Zdrowia. W nim zrobiłem przegląd
problematyki dializoterapii w Polsce, przytoczyłem dane
statystyczne, opisałem ciernistą drogę produkowanego przez nas
aparatu, wspominając oczywiście też o „problemach dewizowych“
oraz o już dłużej trwających innych próbach stworzenia czegoś
podobnego w Polsce. Odpowiedzialny redaktor zareagował zadowolony,
gdy doręczyłem mu maszynopis. W następnych już dniach miałem
dostać odbitkę do korektury. Jednak, zamiast przesłać korekturę,
zadzwonił tenże redaktor i odrobinę nieswój tłumaczył, że
zjednoczenie dowiedziało się o artykule i błyskawicznie
zareagowało zakazem publikowania. Nie wiem, którymi ścieżkami to
wtedy szło, mógłbym się domyślać. Ale sam fakt tłumienia
prawdy w rzeczowo i raczej neutralnie napisanym artykule, jeszcze raz
ujawnił mi gąszcz powiązań pomiędzy kierownictwem przemysłowego
zjednoczenia i Ministerstwem Zdrowia. Powiedzenie obywatelowi prawdy
nie należało do rytuału władzy – gdyż mogło to psuć obraz
państwa oraz grozić ewentualną koniecznością tłumaczenia się
jednego czy drugiego reprezentanta władzy z marnej roboty.
Dla
mnie to była ta kropelka, która spowodowała przelanie mego
naczynia cierpliwości. Poszedłem za namową Heleny, mojej żony i z
koniecznymi wtedy ceregielami złożyłem dokumenty na stały wyjazd
rodziny do Niemiec. Poczyniłem jeszcze pewne dodatkowe starania
finansowe, by moje podanie rozpatrzone było pozytywnie, no i po
odpowiednim czasie tak się rzeczywiście stało. Przedtem jednak
musiałem zmienić miejsce pracy – by nie wynieść tajemnicy
państwowej – i w ten sposób stałem się, tym razem, głównym
technologiem. Rok
1979 -
Spółdzielnia Inwalidów „Wabis“
w Gliwicach. Jej prezes
zdecydował się przyjąć mnie do pracy, choć byłem człowiekiem
znaczonym. Liczył na to, że potrafię mu pomóc w pokonaniu pewnych
trudności technicznych i może nawet unowocześnić paletę
produkcyjną. Spółdzielnia
produkowała proste zabawki.
Jednak
tu, przy próbach realizacji moich obowiązków służbowych,
poznałem trudności dokonania czegoś w PRL w całej krasie,
dobitniej niż w moich poprzednich miejscach pracy. Zaczynało się
trudnościami w uzyskiwaniu materiałów do produkcji, poprzez
trudności przy lokowaniu wykonawstwa pewnych rzeczy, np. form, w
innych zakładach, do bardzo niskich stawek płacowych (co było
równoznaczne z brakiem kwalifikowanych pracowników). Trzeba bowiem
wiedzieć, że taryfikator przewidywał 5 czy 6 różnych kategorii
zakładów – a spółdzielnie inwalidów zaszeregowane były
oczywiście do ostatniej. W podobnych zakładach w resorcie górnictwa
czy hutnictwa zarabiało się (jeśli mnie pamięć nie zawodzi) do
80 % więcej. To robotnicy – ale i ja to podobnie odczułem: W
Śląskim Ośrodku zarabiałem wraz z dodatkami ok. 12.000 zł – tu
w spółdzielni 4.600 zł miesięcznie.
Ale
pracowałem. Możliwości ingerowania w bieżącą produkcję były
dla mnie znikome, chociażby z uwagi na materiał, który trzeba
było zamówić nawet z rocznym wyprzedzeniem. I tak obok naprawy
kalkulatorów lub innego sprzętu elektronicznego, koncentrowałem
swe wysiłki na doprowadzeniu do produkcji domofonu, którego projekt
poniewierał się w zakładzie. Sprawa była o tyle trudna, że w
zakładzie było brak materiałów elektronicznych, nawet do
konstrukcji prototypów. Zdobywać je trzeba było znanymi mi już
ścieżkami: z dawnych zakładów po znajomości albo wprost z
fabryki. Pamiętam wizytę zaopatrzeniowca w Fabryce Omig, gdzie otrzymał kilka
kilogramów niesortowanych oporników, też poza legalnością
oczywiście. Jednak domofon i tak za czasów mej bytności w
zakładzie nie poszedł w serię, bo czas konstrukcji i produkcja
formy na jego obudowę był dłuższy...
W
międzyczasie miałem drugi własny projekt, który niestety także
nie dojrzał poza prototyp. Miała to być zabawka elektroniczna z
klocków-sześcianów, gdzie w każdym klocku był element
elektroniczny: opornik, tranzystor, indukcyjność, kondensator.
Przez proste układanie tych klocków obok siebie można było
uzyskać proste, ale funkcjonujące układy elektroniczne jak
migające światła, różne dźwięki lub nawet elementarny
radioodbiornik.
Praca
tam skończyła się raptownie, gdy pewnego dnia otrzymałem,
obwarowany terminem, zezwolenie na stały wyjazd. Prezes spółdzielni
poszedł mi znów na rękę, godząc się na rozwiązanie stosunku
pracy w dogodnym dla mnie terminie. Mając jeszcze niewykorzystany
urlop, mogłem już w następnych dniach zając się swoimi sprawami.
Na
koniec chciałbym przytoczyć część tych okoliczności, które
czyniły życie w PRL dla autochtona innym niż życie przeciętnego
Polaka. Niektóre aspekty już pojawiły się w mym opowiadaniu, tu
zestawię je zbiorczo, próbując ich analizy oraz określenia ich
oddziaływania na moją świadomość. Zacznę od końca.
Decydując
się na „oddanie papierów“, czyli złożenia podania o stały
wyjazd, byłym świadom wszystkich trudności i upokorzeń, jakie
mnie czekają na tej drodze z niewiadomym końcem. Miałem
odstraszający przykład starszego brata, który to wszystko wziął
na siebie i przez siedemnaście lat składał dokumenty w
poniżających często okolicznościach, otrzymywał odmowy, składał
odwołania i od nowa ściągał dokumenty z Niemiec dla ponownej
próby. I za każdym razem musiał opuścić miejsce pracy, szukać
nowej pracy, zazwyczaj gorszej. Miał zrujnowane zdrowie i przeżył
swój wyjazd tylko o pięć lat, i umarł w wieku 50 lat. I to
dokładnie w tym czasie, gdy moje podanie zostało pozytywnie
zaopiniowane i ja byłem w trakcie likwidacji naszych podstaw
życiowych w Pyskowicach. Ale pojechać na jego pogrzeb nie mogłem,
bo wydział paszportowy orzekł, że mój stały wyjazd musiałby
ulec zawieszeniu i nie wiadomo, czy po powrocie mógłby być
reaktywowany. Dosłownie! Czyste szykany, ale spotykane w tych
okolicznościach na co dzień.
Ktoś
starający się o wyjazd do Niemiec był automatycznie obywatelem
dalszej jeszcze kategorii. I jako taki musiał zgodzić się na
wszelkie, wymyślone przez władze lub pojedyncze osoby, warunki
załatwienia dalszych formalności lub wręcz bytu. Począwszy od
rygorystycznego wykazu dóbr zdatnych do wywozu, zakazu wywozu
pieniędzy (rodzimych lub dewiz) i nakazu nie pozostawienia żadnych
nieruchomości. I dokumentowania wszystkiego w przydługawej liście
obiegowej z wszelkimi zarządami, instytucjami, stowarzyszeniami i
organizacjami istniejącymi w Gliwicach. Czyli posiadanie zaświadczeń
muzeum w Bytomiu o niezabytkowym charakterze obrazu kupionego u
studenta pod Wawelem albo cukiernicy w Cepelii. To samo dla zbiorów
filatelistycznych Moniki, naszej córki, lub książek wydanych przed
39 rokiem. Albo przyjąć do wiadomości, że matczyny serwis
porcelanowy do kawy musi pozostać w Polsce, jak odczuwałem to też
w stosunku do własnej godności. Co znalazło swój wymowny, końcowy
akcent przy oddawaniu dowodów osobistych, gdy urzędnik nam dobitnie
zakomunikował, że wraz ze złożeniem tego ostatniego podpisu
przestajemy być obywatelami polskimi (co brzmiało jak: „porządnymi
ludźmi“) i już nigdy nimi nie będziemy mogli być. W
uszach nawykłych do słyszenia tylko jedynej prawdy o świecie
zabrzmiało to już zastanawiająco i groźnie. Wszystko
to oraz wiele, wiele innych znamiennych przeżyć ostatnich trzech
miesięcy pozostało poza mną, gdy rankiem 20. kwietnia 1980 roku
siedziałem w pociągu i ze ściśniętym gardłem po raz ostatni
patrzyłem na uciekające wstecz obrazy mej ojczyzny: Gliwic, Łabęd,
Kędzierzyna i dalszych mi tak dobrze znanych miast.
Miałem
za sobą wzruszające pożegnania z wieloma osobami, Ślązakami i
Polakami, którzy pojawili się na dworcu, by powiedzieć nam „do
widzenia“. - Powolutku wracałem do siebie w przedziale pełnym
milczących osób i przed moim okiem wewnętrznym przewijał się
film mego życia jako obywatela PRL. Szkoła
powszechna ze szczątkową jeszcze znajomością języka, srogimi
nauczycielkami i nadającymi ton kolegami, przybyszami ze wschodu.
Konspiracyjnością przy posługiwaniu się językiem niemieckim lub
czytaniem takichże książek. Praca
w biurze nacechowana biurokracją i manierami wielkopańskimi
kierownictwa. Nierówne traktowanie ludzi pracy – przy
wynagrodzeniu za niebezpieczną pracę w górnictwie węgla
brunatnego i kamiennego. Pierwsze
spostrzeżenia związane z „kierowniczą rolą partii“.
Polegającą m.in na nadzorowaniu i
śledzeniu poczynań obywateli. Dalej frazeologią w definicji
„wolnych, równych,powszechnych
i tajnych wyborów“ - gdzie stworzono te pozory tylko w nazwie. W
rzeczywistości trudno było mówić o „wyborach“, gdyż do
„wyboru“ miało się tylko jedną, jedyną listę, na którą
można było głosować. Wejście do kabiny oznaczało, że się
proponowanej listy nie akceptuje i nie jest się patriotą. Bo ten
oddawał swoją kartę głosowania bez skreśleń (do czego zresztą
nawoływano). Partia
i jej dyrektywy oddziaływały teraz raz po raz i na moje całkiem
prywatne życie. Czy to w formie nieprzyjemności ze strony szkoły
lub sąsiadów: bo dzieci używają języka niemieckiego. Czy w
formie donosów do pracodawcy na tenże temat. Dalej zmuszony byłem
odczuć upośledzenie z powodu braku legitymacji partyjnej i
autochtoństwa: wyjazdy zagraniczne z uczelni, z miejsca pracy i
prywatne na zachód były dla mnie tabu. (Dopiero w 1977 roku udało
mi się zrealizować pierwszy taki wyjazd). Ale
nie tylko to. Te same czynniki decydowały do końca mego życia w
Polsce o mojej karierze zawodowej, w której wyższe stanowiska
kierownicze były dla mnie nieosiągalne.
To
wszystko przez oddziaływanie aparatu partyjnego, który w Polsce
odpowiedzialny był za kolejne klęski gospodarcze, za bardzo mierne
zaopatrzenie rynku i ciągłe wstecznictwo w stosunku do techniki
zagranicznej. Aparatu, który dla siebie i jemu potrzebnych grup
społecznych potrafił stworzyć warunki lepsze niż dla ogółu
społeczeństwa. Że wspomnę tylko o dobrze zaopatrzonych
„kantynach“ w komitetach partyjnych lub sklepach
specjalistycznych dla posiadaczy talonów na towary uznawane za
„luksusowe“. Podczas
gdy równocześnie społeczeństwo przyzwyczajono do życia przez
długie okresy z kartami, bonami lub innymi dokumentami
reglamentującymi sprzedaż żywności. Lub stania w kolejce po kilka
ochłapów mięsnych, które danego dnia będą przywiezione do
sklepu – albo i nie. Kryteria,
którymi kierowała się warstwa kierująca losami kraju bywały
irracjonalne, nieprzemyślane lub głupie. Nie gospodarczy rozsądek
decydował o posunięciach rządu, lecz doktryny lub często nawet
osobiste pobudki. Nigdy nie zrozumiałem atawistycznej obawy
polityki PRL-u przed kontaktami gospodarczymi z Niemcami. Nie tylko
przy decyzjach wielkich (np. PAL, Massey-Ferguson), ale nawet przy
powszednich kontaktach handlowych, gdzie towary niemieckie kupowano
(naturalnie drożej) u pośredników w krajach „neutralnych“.
Całość
tego bezmyślnego i morderczego dla gospodarki polskiej procederu
ujawniła mi się w całej krasie dopiero w trakcie mej pracy na
uczelni i w Śląskim Ośrodku, podczas kontaktów ze zjednoczeniem
warszawskim i ministerstwami oraz podczas moich służbowych wyjazdów
zagranicznych na posiedzenia RWPG, posiedzenia wymiany myśli
technicznej i na targi. Moja
zaduma nad pozostawioną za sobą przeszłością wciąż zapętlała
się wokół tej przemożnej władzy aparatu i jego nieograniczonej,
wydawało mi się wtedy, władzy. Skromne bunty pewnych grup
społecznych obserwowałem ze zdziwieniem – i szacunkiem. Oznaczały
one przecież niesubordynację wobec władzy, wobec MO, możliwość
która w moim umyśle długo nie mogła się zadomowić. Chociaż
nigdy się nic dokładnego o takich wydarzeniach nie wiedziało.
Cenzura (słowo wyeliminowane w odniesieniu do polskiej
rzeczywistości) działała precyzyjnie. O wewnętrznych zjawiskach
ujemnych publikatory milczały. Donosiły natomiast z lubością o
takowych na zachodzie. Znamienne
były okresowe, dotkliwe braki pewnych towarów pierwszej potrzeby na
rynku. Papier
toaletowy umożliwi mi małą dygresję o wydźwięku
humorystycznym. Wiele osób pamięta zapewne polowania na te szare
rolki papieru pakunkowego, przepraszam, toaletowego. Tak się
złożyło, że będąc już jakiś czas w Niemczech, byłem z
rodziną na zakupach w pewnym dużym domu handlowym oferującym
towary po obniżonych cenach. Z rodziną, bo w początkowym okresie
celebrowało się jeszcze te zakupy (niedosyt takich czynności był
wyraźny). Idąc w czwórkę przez parking przysklepowy, zauważyliśmy
dwie osoby ładujące właśnie wiele dużych paczek papieru
toaletowego z wózka do bagażnika. Spojrzeliśmy na siebie
odruchowo, ktoś cichutko powiedział: „też z Polski“ i
wybuchnęliśmy, prawdopodobnie niezbyt dobrze maskowanym, śmiechem.
Bo ci ludzie popatrzyli na nas z dezaprobatą i ja zorientowałem
się, że oni wcale nie
byli z Polski. Po prostu korzystali z oferty. Jednak
wracam do leżącej za mną rzeczywistości, do realnego socjalizmu,
jak wyrażano się w NRD. - Anomalie demokracji ludowej zaczęły
się już w jej nazwie: ludowe ludowładztwo?
Czyli
wszelkie konkretne inności w życiu społecznym były właściwie
konsekwencją niezdarnie ukrytej rzeczywistej władzy. Tej, która
obywatelowi w początkowym okresie, po wojnie, przyniosła
prześladowania i śmierć, zaś potem cenzurę, kartki, nadzór ...i
wyzysk w pracy dla „dobra socjalizmu“. Przypomnę marnie płatną
pracę górników węgla brunatnego i czas pracy, który wraz z
koniecznością przebierania się, mycia, pobrania lamp itp. nie
wynosił 8, tylko 9 do 10 godzin na szychtę. Zaś ilość dni pracy
w miesiącu? W Gliwicach w 1952 roku wynosiła dokładnie tyle, ile
miesiąc miał dni, minus jeden. Inaczej: jedna niedziela była
wolna, dwie były planowe – czyli obowiązkowe i w czwartą robiło
się tzw. bajkę = dobrowolny przymus. Ten
rytm pracy w całej gospodarce miał się rozwijać dzięki
współzawodnictwu na wzór radziecki. Opornych starano się wychować
perswazją lub specjalną „ustawą o socjalistycznej dyscyplinie
pracy“. Wtedy chyba kreowano słowa „bumelka“ i „bumelant“,
zaś delikwenci, którym zarzucono te „przestępstwa“, musieli
odpowiadać przed regularnym sądem i groziła im kary aresztu. O ile
pamiętam, ta sprawa w latach pięćdziesiątych znów zasnęła,
chyba wobec przeciążenia sądów... Sprawa
ilości godzin pracy z upływem lat uległa liberalizacji,
szczególnie dla ludzi pracujących w biurze. W 70. latach weszły
już stopniowo wolne soboty, zaś praca na stanowiskach takich jak
moje już w założeniu gwarantowała większą swobodę w wyborze
czasu pracy. Dodatkowym czynnikiem przy wygodnym kształtowaniu czasu
pracy były częste wyjścia i delegacje, gdyż telefonowanie i
ogólnie komunikacja były niezbyt rozwinięte. Z pierwszych
automatycznych połączeń międzymiastowych (poza Śląskiem) można
było korzystać dopiero w późnych latach 70. Telefony z Pyskowic
do Gliwic i wtedy jeszcze łączone były ręcznie. Chociaż dla
mnie to i tak było bez znaczenia: nie miałem telefonu.
I
jedna jeszcze dygresja ponadczasowa. Mój sentyment do Gliwic
przetrwał te - i późniejsze czasy. Nawet spod Kolonii działam dla
tego i z tym miastem. Jestem w zarządzie Stowarzyszenia Starych
Gliwiczan (Gleiwitzer Kreis), które współpracując z instytucjami
i osobami gliwickimi stara się o lepsze wzajemne zrozumienie.
Wspólnie z miastem ustawiliśmy przed laty pomnik upamiętniający
ofiary 1945 roku. Z
podobnych pobudek przyjąłem w tym roku zaproszenie Politechniki na
spotkanie po 50 latach i reimmatrykulację dawnych studentów.
Podczas uroczystości z rektorem, profesorami, działaczami i z
około 30 dawnymi studentami, w czasie swobodnej rozmowy zadałem
obecnym na sali (prawie 100 osób) pytanie, kto z obecnych jest
rodowitym gliwiczaninem.
Okazało
się, że ja sam, jedyny, musiałem reprezentować stare Gliwice na
Politechnice. Górny
Śląsk przestał być miejscem mego zamieszkania, ale pozostał moją
ojczyzną. Nieistotne, że tam rządził reżim i obecna była pamięć
wielu przykrości, które w sumie doprowadziły do opuszczenia jej.
Tęsknota za Gliwicami, za dziesiątkami znamiennych wokół nich
miejsc - pozostała.
Stąd
prawie samo przez się zrozumiała decyzja, by w 1982 roku urlop
spędzić „w domu“. Chociaż rozważaliśmy wtedy jeszcze
możliwość uczynienia tego w dwóch innych krajach, w sumie nawet
tańszych i mniej uciążliwych do załatwienia, wybór padł na
Polskę. Jeśli mowa jest o kosztach, trzeba pamiętać, że PRL
żądała tzw. obowiązkową wymianę dewiz, iluś tam marek na głowę
i dzień - czyli największy kęs kosztów przy planowaniu
czternastodniowego urlopu dla czteroosobowej rodziny. Do tego trzeba
było doliczyć koszty nowych paszportów (bo w nich nie mogły
pojawić się nazwy: Gleiwitz czy Beuthen) i podań o uzyskanie wiz.
Te ostatnie wydatki okazały
się w efekcie stracone, gdy ambasada polska zawiadomiła nas o
negatywnym rozpatrzeniu naszej prośby. Źle. Małoletnim dzieciom
udzielono wizy, chociaż wiadome było, że miał to być wyjazd
wspólny, samochodem. Stąd w efekcie nikt nie pojechał do Polski i
ta decyzja ambasady pozostała dla nas ostatnią szykaną
socjalistycznej Polski. Wiedzieliśmy
o pogarszających się warunkach życiowych w Polsce lat 80, a
mieliśmy tam dużo przyjaźnych dusz, Ślązaków i Polaków. Stąd
zrozumiałe, że chcieliśmy im pomóc w przetrwaniu i odstąpić
choć część tego, co nam w Niemczech było dane. Kupowaliśmy
żywność, słodycze i wraz z odzieżą dla dzieci pakowaliśmy to w
paczki, w wiele paczek. I nosiliśmy na pocztę, nawet do ponad 50
sztuk w ciągu jednego roku, przez wiele lat. Państwo niemieckie
honorowało wysiłki swoich obywateli pomagających ludziom w Polsce
i kilka razy przez kilka miesięcy przejęło (niebagatelne, bo do 40
marek za większą paczkę) opłaty pocztowe. Jednak ani NRD, ani PRL
nie włączyły się do tej akcji pomocy: pierwsi jak zawsze brali
pieniądze za tranzyt, zaś drudzy za doręczenie paczek swym biednym
obywatelom. Mało tego, wymagano, by do paczek dołączone były
szczegółowe deklaracje celne – tak jak w czasach pokojowych.
Czyli dla mnie praca nie tylko przy kupowaniu, pakowaniu i noszeniu,
ale jeszcze przy biurokratycznym, drobiazgowym wypełnianiu druków. Nastał
rok 1989 i możliwość, by odwiedzić ojczyznę i wielu przyjaciół,
zaobserwować nieśmiałe zmiany w wyglądzie miast i ze zdziwieniem
usłyszeć krytyczne polskie słowa pod adresem socjalistycznej
przeszłości. Co leżało bliżej, niż włączyć się w ten nurt i
próbować zasypać wykopane w przeszłości pomiędzy ludźmi w
Polsce i Niemczech rowy? Skorzystałem
z okazji bycia nauczycielem w kolońskim zespole szkół zawodowych i
stałem się pośrednikiem przy podjęciu inicjatywy wymiany uczniów
z podobną szkołą w Żywcu, inicjatywy, która przeżyła kilka
dobrych co najmniej lat. Jechałem z grupą niemiecką do Polski i
tłumaczyłem, tak, jak zresztą i w odwrotnej sytuacji. Byłem potem
jeszcze przy piątej rocznicy pobytu klasy polskiej w Niemczech i
przy tej okazji usłyszałem z ust chłopca ze wsi żywieckiej
znamienne słowa: „Wie pan, tak się dziwię, ale
Niemcy wcale nie są tacy źli,
jak nam zawsze mówiono...“ Lipiec
2007 r.
Prowadzący
pracę inż. Czaplicki miał wykryć nieprawidłowości w jej
działaniu, mianowicie przypadkowe, bez konkretnej przyczyny rwanie
się walcowanej taśmy. On był teoretykiem, ja zaś zdążyłem już
powąchać ruch i maszyny w zakładzie przemysłowym. O ile na
początku pracy dyskutował jeszcze wspólne poczynania, to po jej
rozruchu zwoził tylko przyrządy i zdawał się na moje widzenie
sprawy. Starałem się rejestrować możliwie dużo przebiegów w
rzeczywiście skomplikowanym, bo zawierającym ponad 20 maszyn
elektrycznych sprzężonych galwanicznie, układzie napędowym. W tym
nawet tzw. pojemności dynamiczne, czyli maszyny prądu stałego
imitujące duże kondensatory. Moja praca była ciekawa, bo wymagała
wejścia w układ będący w ruchu, pod napięciem i to z
kilkunastoma przyrządami równocześnie, śledzenia przyrządów,
notowania poszczególnych procesów i wyłapywania domniemanych
nieprawidłowości.
W
zakładzie przeżyłem jeszcze żenujące spotkanie nowego dyrektora
z prof. Paliwodą, autorytetem kardiochirurgicznym i kierownikiem
Kliniki Kardiologicznej w Zabrzu. Przyjechał, by uaktualnić narosłe
w przeszłości więzy pomiędzy dwoma zakładami i spotkał się
traktowaniem niegodnym nawet przeciętnego gościa: W przejściu, na
schodach usłyszał burknięcia o planach produkcyjnych i moich
obowiązkach wobec zakładu, nie zaś wobec kliniki (widać kłuły
go dawne sukcesy zakładu). Odprowadziłem oniemiałego profesora do
samochodu ...
Cała
ta sprawa mnie mocno dotknęła (choć w oparciu o me doświadczenie,
właściwie już nie powinna) i to tym bardziej, że nerki w
zakładzie nadal czekały na wykończenie. Brakowało dewiz na kilka
drobiazgów, ale równocześnie Warszawa zafundowała sobie kolejny
aparat do dializy za prawie tysiąckrotną wartość tych nam
potrzebnych dewiz.
Co
leżało u podstaw mej decyzji opuszczenia Śląska? Wspomniałem o
trudnościach przy sztucznej nerce, od chybionej polityki wokół
takiego przedsięwzięcia (te dolary ...) aż do przemożnej bariery
przy rozpowszechnieniu minimalnej chociaż prawdy. To, co w wielu
wariantach poznałem już wcześniej: Niezdarna często polityka
gospodarcza ręka w rękę z aparatem kontroli stopnia
„uświadomienia“ ludności we wszystkich instancjach. Partia, od
POP do KC, była jedyną instytucją, która miała prawo orzeczenia
i wyznaczenia linii działalności gospodarki i (skromnych wtedy
jeszcze) środków masowego przekazu.
Coś w rodzaju epilogu (I kilka zdjęć)
Dziś mamy rok 2012, ale jeszcze w maju roku 2007, natknąłem się na starym cmentarzu kozielskim, w tam urządzonym lapidarium, na ogłoszenie, które mnie zainteresowało. ...Może i ja? Utwierdziłem się w swoim zamiarze, kiedy mi Zakład Socjologii potwierdził, że nawet jako obecnie zagranicą zamieszkały, mogę w tym konkursie brać udział.
Politechnika zajęła się tym przedsięwzięciem bardzo poważnie, nawet urządziła uroczyste wręczenie nagród na zakończenie konkursu. Zebrali się laureaci, wsród nich i ja uzyskałem wyróżnienie.
Teraz pisząc te słowa mamy rok 2012, kiedy to, od zakończenia konkursu, minęło ponad cztery lat. Przez ten czas czekałem, chyba tak jak inni, na udostępnienie prac publiczności. Dlatego jednak, że prace naukowe nad wykorzystaniem treści poszczególnych pamiętników wciąż trwają, uzyskałem zgodę Politechniki, aby moją pracę opublikować w mojej witrynie.
Zrobiłem to, więcej, dodatkowo umieściłem tutaj te i inne zdjęcia w albumie, w którym chętni starych czasów i starych widoków mogą pokartkować. Tak w rozdziałach: Praca, Politechnika i innych.
I teraz nasunęła mi się myśl: Przecież Zakład Socjologii mógłby małym kosztem umieścić nagrodzone prace w swojej witrynie i udostępnić je ciekawej publiczności już dzisiaj. - Bo jutro, dla wielu ludzi tamtejszego wieku, może być już za późno...